Karakorum

Karakorum

piątek, 15 lipca 2011

Dzień 15. Pierwsze starcie.

Lesio (email z trasy):

Wczoraj wieczorem dotarliśmy do miasta Khujant. Poszukiwania lokum nawet sukces około 11 $. Hotel to taki akademik z lat 80 prawdopodobnie od wybudowania nie remontowany.
Wiadomo że bez lokalnej gotówki to mogą być czasami problemy. Tako my wyruszyli wymienić dolary na somoni. W pewnym momencie podszedł milicjant wylegitymował się i poprosił o paszporty. Normalka. Dostał paszporty i zaczął gdzieś wydzwaniać. Czas mijał z minuty na minutę pojawiały się posiłki milicyjne mundurowe i tajne. Po około 10 minutach byliśmy okrążeni. Za plecami kilku mundurowych + pies którego na smyczy trzymała milicjantka w stylu domina. Piesek od czasu do czasu rzucał się na któregoś z bardzo licznych gapiów. Czas cyk, cyk atmosfera gęstniała, gapiów przybywało, upsssss. No i nam trudno było utrzymywać uśmiechy, tak wycwiczone na wszystkich postach. W pewnym momencię gapiów było tylu że milicjany wydał polecenie co by się rozeszli. Nie wiele to pomogło. Zaczęli nas prowadzić do pobliskiego parku. Oczywiście z pełną obstawą. Czas cyk, cyk..... Kazał usiąść na ławce no i dalej dzwonił. Pies hau, hau. Chyba miny mieliśmy nie tęgie, bo powiedział żeby się nie martwić. Aha.... Strasznie nam to pomogło. Wkońcu ktoś do niego zadzwonił i milicjant powiedział że z paszportami wszystko OK.
Uffffffff.......
Nazim czyli nasz nowy kolega milicjant kazał zapisać swój nr telefonu. Powiedział że w razie jakichkolwiek problemów mamy do niego dzwonić. Teraz mogliśmy dokończyć plan wieczoru, czyli wymiany $ na sumoni i jedzenie. Owszem zrobiliśmy to wszystko tyle że w towarzystwie Nazima :-). Przez ulice przeparadowalismy zatrzymując nie mały ruch. Zaprowadził nas do cinkciarza. Wydał polecenie jaki ma być kurs, a barmanowi powiedział że ma o nas zadbać i nie potruć.
Taka to heca.

Czuj duch.




Lecchu:

      Widok zza okna naszego turbo-hiper-półtoragwiazdkowego hotelu rozwiewa resztkę nieprzyjemnych wspomnień wczorajszego wieczora. Jest pięknie. Pięknie! Dołączam tu niby jakieś fotki do tego bloga, ale one oddają tylko ułamek procenta wrażeń...


      Budzi nas dzielny pan stróż - kończy swoją szychtę przed naszymi pojazdami, a nie chce zmyć się z posterunku po angielsku. Nieśpiesznie kończymy poranne ablucje - szorujemy się na zapas, opieramy na zapas, nawet w łóżkach wylegujemy tak, jakby następne mielibyśmy spotkać gdzieś dopiero hen za górami (wróżba spełniona stuprocentowo). Ruszamy późno, bo - no cóż, już nam się nigdzie nie śpieszy, dojechaliśmy.


      Pierwszy cel - kantor. Wczorajsza akcja u barmanów-cinkciarzy zapewniła nam fundusze na nocleg, ale obrodziła daleko za słabo, by rzucić się odważnie w trzewia Pamiru. Kurs kantorowy o dziwo identyczny z tym podanym wczoraj przez Nazima - chłopaki naprawdę nie zrobili nas na szaro (a przecież aż się prosiło - banda lekko wystraszonych europejskich niedojd nocą w obcym mieście na obcym kontynencie). Mieniamy diengi, jednocześnie zawiązując przelotne znajomości z przechodniami - wielu podchodzi z szerokim uśmiechem zagadać, wielu okazuje się stacjonować niegdyś w naszym pięknym kraju. Na zapytanie Lesia, czy bili naszych - każdy zaperza się i zapewnia, że nie! że on to jedynie w wojsku służył, a że w KGB to inni.... Ale obecnie wszyscy są sympatyczni i przyjaźni, staramy się więc nie roztrząsać podziałów przebrzmiałych przed dziesięcioleciami.

      Ruszamy na południe - obecny kierunek Duszanbe. Droga super: nadal pięknia, nowa (lub rewelacyjnie utrzymana), płatna. Czy dużo - ciężko mi to teraz określić, bo ta charakterystyczna azjatycka rozlazłość zaczyna się udzielać również i nam, z każdym leniwie przemierzanym kilometrem coraz bardziej. Więc już nikomu na myśl nie przychodzi, aby notować poszczególne kwoty (zwłaszcza Robertowi, którego obsługa bramek wręcz zmusza do objeżdżania szlabanów boczkiem). Jedziemy nieśpiesznie, widoki zapierają dech - a to przecież dopiero początek gór, teren wznosi się nienachalnie.


      Dopiero w wyższych partiach droga gubi swą asfaltową nawierzchnię, zmieniając się w wyrżniętą w zboczach, smagniętą szutrem szramę.


      Ruch się jednak nie zmienia - to wciąż główna arteria Tadżikistanu, ustawicznie mijamy się z wielkimi Kamazami czy wielkogabarytowymi tirami z Chin.


      Przy zjeździe z najwyższej przełęczy dzisiejszego dnia natrafiamy na tętniący gorączkową pracą plac budowy - to chińscy robotnicy uwijają się przy budowie tunelu. Kują go całodobowo na trzy zmiany - ale mimo zaawansowanych technologii zaszytych w używanej maszynerii nie mogę oprzeć się wrażeniu, że napotkałem skarlałych górników z tolkienowskiej Morii. Po ukończeniu budowy szutrowa droga przez przełęcz zapewne zdryfuje powoli do lamusa, a kierowcom przybędzie dodatkowa płatna bramka. Podróż nabierze komfortu, a przygodzie ubędzie charakteru...


      I tak cały dzień snujemy się powoli w górę i w dół, dolinami i przełęczami - aż ostatecznie dobijamy do wioski Ayni, gdzie wypada nam - ze względu na zapadąjące ciemności - zanocować. Oficjalna gastnica jest w całości zajęta przez oddających się jakimś skomplikowanym lokalnym działalnościom Kanadyjczyków, jednak właściciel nam nie odpuszcza i zawozi w głąb wioski do domku wyglądającego na prywatny. W tym miejscu pan prowadzi sobie równoległą działalność hotelarską dla mniej roszczeniowo nastawionych klientów, uzupełniając sobie oficjalną lokalizację o miejsca dla podróżnych o mniej zasobnych portfelach. Owocuje to dość ciekawie spędzonym wieczorem - Robert do drugiej czy trzeciej nad ranem (my już z Martą dawno śpimy w bagażniku Smoczycy) opędza sie od pijanych natrętów, bezwzględnie łaknących zakupić od niego motocykl. Po raz pierwszy w całej wyprawie Roberto zakłada na noc zabezpiecznia, by móc się kimnąć chwilkę bez nerwowych obaw o Afryczkę.

      Powyższy opis może sugerować, że dzień był jakby nudny - nic bardziej mylącego. Tak już będzie przez kilka dni - będziemy jechać gigantycznymi, niepojętymi górami, powalającymi ogromem i niewysłowioną urodą - acz niemal bezludnymi, nie nadarzającymi wielu okazji do jasno wyodrębionych doznań.

Dystans dnia: 180km (5679km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: