Karakorum

Karakorum

środa, 6 lipca 2011

Dzień 6. Pyszny kwas. Witaj Rosjo.

Lesio (email z trasy):


Udalo sie jestesmy w Imperium. Granica, zasieki, zakaz fotografowania, lotniskowce na glowach.
Okienek jak w tytusowej krainie pieczatkowcow. Bylo do czego sie spieszyc bo litr ON kosztuje 23 ruble :-).
Ciekawym przezyciem byla wizyta w kantorze. Zeby wymienic dolary na ruble trzeba
1. Paszport
2. Migracionnaja karta (wydana na granicy)
3. Dolary tylko nowe (duze glowy)
4. Nowiutenkie banknoty bez zadnych zagiec, napisow itp.
Jak pani w okienku rozpoczela proces sprawdzania no to bylo ciekawie. Najpierw paznokietkiem potem ultrafiolet, przeswietlenie normalnym swiatelkiem, przykladala czarodziejskie cos co po przejechaniu piszczalo, znowu paznokietek i tak 3 razy proces od nowa. Rezultat byl taki ze 20% banknotow oddala po pierwszym sprawdzeniu organoleptycznym. Czas niezbedny na wymiane minimum 0.5 h.
Jak juz "zdobylismy" kase to oczywiscie przydrozny dystrybutor kwasu. Pyszzzzznyyyy i co istotne zimny, bo temperatura zaczyna byc odczuwalna.
Jedziemy dzisiaj okolo 200 km od granicy i tam zaczynamy poszukiwania kampingu (Robert i Piotrek preferuja, bo boja sie o motory) jak nie to w krzakach.

Czuj duch.





Lecchu:

      W porcie promowym jesteśmy około 9. Prom wypływa niby o 10:30, ale tu wiele zależy od sprawności/lenistwa pograniczników (prócz zakupu biletów na prom musimy się wszak jeszcze "wymeldować" z Ukrainy; po drugiej stronie przesmyku mamy od razu posterunek rosyjski). Kolejka nieśpiesznie, choć sukcesywnie przesuwa się naprzód. Odbijamy.


      I nic już nie będzie takie jak kiedyś. I nic nie będzie takie, jak było. I... i inne banały, które można byłoby tu przytaczać, ale które w zasadzie sprowadzają się do jednego - odbiliśmy nasze dupy sprzed komputerowych monitorów, urwaliśmy się codzienności i cumujemy właśnie w Imperium, w archipelagu absurdów. Przez miesiąc będzie intensywnie inaczej.

      Na dzień dobry - już na promie - dostajemy od obsługi pierwsze karteczki: karty migracyjne. Wypełnić w dwóch kopiach (*). Główkujemy nieco, bo to zwyczaj, który w Europie nie istnieje. Jest to jedna z tych świętych karteczek, których nie będzie nam wolno zgubić przez całą drogę po Rosji. W każdym kolejnym kraju zresztą też dostaniemy taką karteczkę, cobyśmy się nie odzwyczaili aby od pilnowania przez cały czas jakiejś bardzo ważnej a zazwyczaj niedużej, zrobionej z podłego papieru karteczki. Zresztą - karteczek do pilnowania dostaniemy więcej ;)

      A zaczyna się zaraz po zdeokrętowaniu. Granica Imperium nie wygląda tu zbyt imponująco, choć przytłoczyć może nieco ilość kolczastego drutu. Fotek oczywiście robić nie wolno. Jesteśmy chyba jedynymi "dalekimi" obcokrajowcami (reszta to Rosjanie i Ukraińcy w ruchu lokalnym), stanowimy zatem odmianę w nudnym żywocie całej rzeszy urzędujących tam czynowników. A takich okazji - okazji na urozmaicenie, na wybicie z rutyny i codziennej nudy - nie, takich okazji się na wschodzie nie przepuszcza :) Tak i już dawno na horyzoncie pył opadł po licznie nam na promie towarzyszących lokalesach, kiedy my wciąż jeszcze przemierzamy labirynty urzędniczych okienek. Urząd jest - a jakże - skomputeryzowany! To wszak Imperium, a nie jakaś tam podrzędna dalekowschodnia pipidówa! Praca urzędników idzie zatem szybko i sprawnie - jedna pani wpisuje coś do komputera, przegrywa na pendriva i zanosi go do innej pani. Tam coś jest dopisywane - i pendriva wędruje dalej. W każdym miejscu drukowany jest jakiś papier, który dołączany jest do tych, które wypełniłem ja. W międzyczasie samochód sprawdzają mi pogranicznicy (czy nie przemycam ludzi i broni), milicja (czy nie przemycam broni i narkotyków), celnicy (czy nie przemycam) i jakiś cywilny pan (który sprawdza chyba tylko dlatego, że może). W zasadzie - prócz upierdliwości całej procedury oraz lejącego się z niebos piekielnego żaru (czy pisałem już aby, że od czasu rakietowego muzeum przestało lać? i że za deszczem - ze względu na skwar - nieco już tęsknimy?) muszę przyznać, że Rosjanie byli mili, uprzejmi i pomocni. Nawet bulić nie trzeba było zbyt wiele - tylko za ksero jakiegoś papierka, który notabene przed chwilą pani sama sobie wydrukowała i ostemplowała jakąś WAŻNĄ PIECZĘCIĄ. Ot - taki biurokratyczny folklor, z którym trzeba się oswoić, jednak w zderzeniu z którym zblazowany użytkownik porozumienia z Schengen nabiera jakiegoś ledwo uchwytnego poczucia nierzeczywistości.

      Warto jedynie dokładnie sprawdzać wszystko, co wpisują na owych karteczkach panie i panowie czynownicy - i kłócić się, jeżeli coś się nie zgadza. Mnie na wrymiennym wwozie(**) wpisali inny model samochodu niż posiadam, co mogłoby oznaczać, że za parę tysięcy kilomterów na jakimś kazahskim przejściu granicznym (Rosja i Kazahstan są w uni celnej, więc uznają wzajemnie swoje wrymiennyje wwozy i rosyjską wjazdową deklarację rozliczam/oddaję dopiero na wyjeździe z Kazahstanu) musiałbym się tłumaczyć z podmiany samochodu :)

      Po upływie stosownego, niezbędnego dla realizacji wyważonego procederu biurokratycznego czasu opuściliśmy obszar rosyjskiego przejścia granicznego bogatsi o nowe doświadczenia i odpowiednie dokumenty. Od tej pory mieliśmy ten przywilej, że prócz paszportu, kasy i dokumentów do Smoczycy wolno nam było troszczyć się jeszcze o kilka niezwykle ważnych karteczek - tak, przywilej, jakiego.... dobra, starczy już o tej papierkologii :) Mam jedynie nadzieję, że chociaż częściowo udało mi się Wam unaocznić, jakim zderzeniem dla mnie była pierwsza granica takiego starego komunistyczego typu. Ja to trochę może jeszcze i pamiętam z czasów młodości, jakie jaja potrafiły bywać na niektórych granicach (np granica Czechy-Austria przed Unią), ale tu wrażenie było mocniejsze, wyraźniejsze. Potem nawet będzie bywało gorzej na przejściach, ale do tego czasu zdążymy okrzepnąć :)

      Pierwszy przystanek w Rosji - to miasteczko Tiemriuk. Usiłujemy zajrzeć tam do banku i wymienić trochę dolarów na ruble (żarcia mamy sporo z Polski, ale trzeba wszak na paliwo, na fajki, na wódkę). Może to usiłujemy - to szeroko powiedziane: do banku poszła Świerszcz z Lesiem (takich jakiś kantorów to brak - wymiana jedynie w banku). Ja z Bajraszem i Robertem dzielimy się wrażeniami z pierwszej 'poważnej' granicy, ćmimy cigarety, podglądamy lokalsów, zagadujemy ich i dajemy się zagadywać... I tak ten czas nam mijał... i mijał... jakoś tak swobodnie nam było... że wogóle jakby nam się dziwnym nie wydało, że ta nasza delegacja te parę stów dolarów to wymienia już dobre dwadzieścia parę minut... A z banku nie wychodzili, więc chyba gdzie indziej nie poszli.... hmmm.... No i się okazało, że taka wymiana dularów w Rosji to nie w kij dmuchaj - a to paszporty trzeba okazać, a to ową magiczną karteczkę migracyjną... a dular nie może być pogięty a po(d)darty, nie może mieć ŻADNEGO kleksika czy plamki, żadnego wytarcia... Głowy prezydentów wrażego niegdyś mocarstwa mają być duże, a i w ultrafiolecie ma się toto ładnie błyskać... I tak od słowa do słowa, od banknotu do banknotu - i odrzucili nam połowę egzemplarzy (które jednocześnie nie uznali za fałszywki, bo by przeca nie wypuścili już naszej delegacji z banku, nie?). Powaga :D. Nas (znaczy Toyota i Roberto) to może i trochę waliło/ubawiło, ale Bajrasz miał w tej Rosji spędzić dużo więcej czasu i naprawdę potrzebował rubli. Podpowiedziano nam jedynie - w tym samym banku, w którym odrzucili połowę banknotów - że możemy spróbować wymienić dolary w takim automacie/bankomacie/wpłatomacie na sąsiedniej uliczce, że może automat przyjmie tę amerykańską kasę, którą oni odrzucili (usiłujesz się doszukiwać logiki? po co? :D). Udaliśmy się tam czym prędzej, stanęliśmy dziarsko przed ścianą - i konsternacja. Przyjmowane nominały to 50 i 100$. Tak, tak - w obcym kraju, w Rosji, mamy wziąć i ot tak wsunąć do automaty 50 dolców. Zerkamy tak po sobie z Bajraszem - on potrzebuje rubli, ale i ja też, bo Smoczyca lubi palić i na rosyjski odcinek mam jeszcze za mało lokalnej sałaty. No nic - czy to aby nie po przygodę tu przyjechaliśmy? Pierwsze 50$ wjeżdża w żarłoczną paszczę. Chwila napięcia, chwila oczekiwania - tak! tak! Za mało! Musisz dorzucić jeszcze 50 baksów!

      Miny nam nieco zrzedły (bo to trochę jak w kasynie, nie?), ale co robić - gramy dalej va banque! A wszystko dlatego, że automat miał ustawiony kurs jakoś tak, że za 50$ musiałby oddać rubli z ułamkową końcówką. I jedynie 100 dolarów dawało możliwą do wypłaty kwotę w rublach. Którą automat wypłacił bezzwłocznie - odetchnęliśmy... Potem było już łatwo - my mu dolce (oczywiście tylko te, które nie chcieli w banku), on nam ruble - i przez resztę dnia to już były nudy: kupiliśmy kwasu z beczki, przejechali jeszcze z dwieście kilometrów, co by zabazować w jakimś nawet dość przyjemnym zajeździe, w którym dzięki koncentratowi antybakteryjnemu na bazie alkoholu (pitemu wyłącznie zachowawczo w celu kontroli populacji obcych kultur bakteryjnych w naszych przewodach pokarmowych) pogłębiliśmy nasze wzajemne przyjacielskie relacje (niektórzy dbali o bakterie do 4 nad ranem - zaiste pełen szacun, że im się motory na następny dzień trzymały jakoś pionu :D).

(*) Z praktycznych uwag - warto w takiej karteczce podać jako przewidywany czas przebywania na terenie danego kraju cały okres, na jaki pozwala wiza. W razie konieczności naprawy samochodu czy jakiś innych wydarzeń losowych mamy margines na ewentualny poślizg. Kar za wcześniejszy wyjazd nie ma, za opóźnienia - hmm.... :D
(**) wrymiennyj wwoz - czyli deklaracja celnej, na której jest napisane co wwożę do ich kraju (samochód, obca waluta, co droższa eletronika) - i co w związku z tym muszę z niego wywieźć, aby nie podlegać opłatom celnym.

Dystans dnia (bez promu): 303km (2042km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: