Karakorum

Karakorum

środa, 20 lipca 2011

Dzień 20. Nabożeństwo

Lecchu:

      I wydarzyło się to ongiś, na świętego Aureliusz Kartagińskiego, roku pańskiego dwa tysiące jedenastego, kiedy to śmiałków czworo, niepomnych ostrzeżeń bliskich swych i przestróg człeków rozumnych a statecznych, przebrnąwszy pustynie skwarliwe i morza burzliwe, stepy bezkresne i ostępy lasów zarosłe, zwierzyną drapieżną a skorpionami jadowitymi pełne, porohy rzek głębokich i góry graniami ostrymi wysokie, krainy ujarzmiwszy liczne, ludem pogańskim, nieledwie dzikim zamieszkałe, przygodzie wyzwanie rzuciwszy i wiary dochowawszy zwycięsko wkroczyło w marzeń krainę swą wyśnioną...

      Nigdy bym nie pomyślał, że droga do wymarzonej mej krainy wyśnionej będzie wyglądał tak trywialnie. To powinny być jakieś magiczne wrota, skalny portyk, nie wiem - otwierana tajemnym zaklęciem brama Sezamu. A tu pod koniec Langaru ot takie sobie zwykłe rozwidlenie, rozdroże, które w polskiej wiosce przejechał bym mimo nie poświęciwszy cienia uwagi. Jedna, z lekka błotniasta odnoga ciągnie się dalej dnem doliny do krańcowych domostw wioski, a wygląda na to, że nam wypada jechać w górę, w zarośnięty, niemal nieużywany podjazd, który w Polsce ani chybi prowadziłby w czyjąś sadybę. A to przecież wrota Pamiru. Gdzie anielskie chóry, gdzie czerwone dywany, dzieci z kwiatami, delegacje ludu pracującego.... gdzie drinki z palemkami?

      Parę zwitek serpentyn wynosi nas ponad dolinę rzeki Pamir. Tam w dole jeszcze zieleń, jeszcze chatki, drogi, jeszcze resztki cywilizacji. Przed nami pustynia... Monolity gór pozbawionych jakichkolwiek zarośli, oczapowanych - mimo środka lata - śnieżnymi pakułami. Jest buro, szaro, marsjańsko - i tak już zostanie przez cały Pamir... albo raczej Pamiry, jak woli Grąbczewski (*), a jestem mu skłonny wierzyć. Bo Pamiry - to nawet nie góry w sumie, to gigantyczne plateau (szerokie bywa na 20 i więcej kilometrów, długie - a nawet na 100 płaskie doliny) położone na czterech i więcej tysiącach metrów między pasmami jeszcze wyższych grani. Pamirów jest wiele - Mały, Wielki, Aliczur, Sarez, Khargush, Taghdumbash... Współcześnie przyjęło się nazywać Pamirem wszystkie góry w okolicy styku gigantycznych pasm Himalajów, Tien-Szanu, Karakorum, Kunlun, Hindukusz i Ałaju, choć tradycyjniej nazwa ta odnosi się właśnie do rozpostartych między nimi wielkich płaskich dolin. Nam się uda odwiedzić tylko kilka - część leży poza terytorium Tadżykistanu, a i czasu też nie mamy nieograniczonego. Niemniej jednak dziś wdzieramy się do pierwszego z nich - Pamiru Wielkiego.

      Wdzieramy - bo wioska Langar leży na wysokości 2800 m n.p.m., a najwyższą dzisiejszą przełęczą będzie Khargush pass - 4335 m n.p.m. Droga nigdy nie zaznała asfaltu - to czasem zwężający się do dwóch nitek szutrowy szlak wiodący okolicami podobnie nie zapoznanymi bliżej z cywilizacją. Wiedzie początkowo wyrytymi w zboczach półkami, ostatecznie rozlewającymi się w plateau Wielkiego Pamiru. Chyba żyją tu ludzie - czasem widzieliśmy jakiś ubogi domek, czasem stadtko owiec czy kóz (i trzy wielbłądy, wyglądające tam równie nie na miejscu co my). Ale tylko sporadycznie, to świat surowy, życiu nieprzychylny. Raczej spodziewać się tu można wojskowego patrolu bawiącego się w chowanego z afgańskimi przemytnikami niż tętniącego choć niemrawym życiem przysiółka. Ale to po to tu przyjechałem - po to pustkę, przestrzeń, niebotyczne ośnieżone szczyty - i po ten wiatr, i po to słońce, i po tą monumentalną ciszę.


      Jedziemy powoli. Inaczej nie przystoi. Ale i tak doganiamy angielskich rowerzystów. Jest ich dwóch, a za cały kontakt ze swoim cywilizowanym światem zachodu mają po rowerze i parę sakw. Chylę przed nimi czoła głęboko - ja z braku tlenu ledwo stoję, a oni przecież pedałują. Wielki szacun, choć to chyba wariaty być muszą...

      W miejscu, gdzie Wielki Pamir w zasadzie dopiero zaczyna się rozlewać z naprawdę szczodrym rozmachem - wojskowy post. To skrzyżowanie dróg - odbić tu musimy na północ, w stronę Aliczur Pamiru, którego dnem prowadzi słynna, wyasfaltowana przez sowietów w latach trzydziestych XX wieku Pamir Highway. Dalej na wschód odchodzi zaś ścieżka do jeziora Zor-kul, centralnego punktu Wielkiego Pamiru - droga nęci i wzywa. Słyszalnie. Następnym razem.


      Na poście obowiązkowa rejestracja. Żołnierz sympatyczny i nieco zakręcony - choć bezczelnie usiłuje wycyganić ode mnie okulary. Odpuszcza sam, kiedy widzi ich nikczemną kondycję - albo może moją, bo ustać mogę tylko przez chwilę. Zarejestrowanych przepuszcza za szlaban z życzeniami szerokiej drogi - przed nami Khargush pass. Widoki - kurcze, to już może się nudno czyta, w kółko te same komplementa - ale nie staje mi już przymiotników... No nieprawdopodobne jest. A zresztą:


      Na przełęczy Lesio usiłuje odstawić kozaka i przespacerować się chwilkę. Zgarniamy go do Smoczyczy bez dechu po kilkudziesięciu metrach.


      I tak sobie jedziemy w nabożnie skupionym podekscytowaniu. Za każdym zakrętem nowa perspektywa, co kilometr inny pocztówkowy widoczek. Nie da się tego opisać, a zdjęcia tego nie oddają. Pojedzicie tam sobie po prostu - da się.


      Wreszcie dobijamy do Pamir Highway, do asfaltu - kompletnie tu nie pasuje, ale i tak witam go z radością. Cóż - wypada się tu przyznać, że jako kierowca widziałem przez większość czasu jakieś 30 metrów drogi bezpośrednio przed maską. Szlak surowy, pełen dziur, kamieni - trzeba uważać. Widoki podziwiam więc raczej na postojach - lub na asfalcie właśnie. A miejscówka jest niepojęta. Co klapnę poziorać chwilę - to do auta zapędzać mnie muszą już niemal siłą, tu już mogę zostać.


      Nocujemy w hotelu jurtowym! Serio - przy drodze normalnie szyld, homestay w jurcie, wskaz na białe bałwanki rozbite na samym środku Pamiru Aliczur. To jest (była) najwspanialsza miejscówka na całym wyjeździe - nic tu nie robię, nie ogarniam fury, nie pomagam brygadzie w gotowaniu, w rozkładaniu spania, w rozmowach z właścicielami. Siedzę i się gapię. Siedzę i się gapię. Siedzę i się gapię.


      A teraz siedzę i się gapię - ale w monitor. I trudno mi się otrząsnąć z wrażenia, że coś w mym życiu nie poukładane jest jak winno :)


(*) Grąbczewski Bronisław - rosyjski generał, podróżnik i szpieg, szlachcic polskiej narodowości. Pod koniec XIX z ramienia carskiej Rosji eksplorował nieznaną wówczas Azję Centralną, aktywnie włączjąc się do Wielkiej Gry wywiadów angielskiego i rosyjskiego. Pozostały po nim trzy tomy wspomnień, wydanych ostatnio wspólnie pod tytułem "Podróże po Azji Środkowej. 1885-1890".

Dystans dnia: 136km (6717km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: