Karakorum

Karakorum

sobota, 2 lipca 2011

Dzień 2. Granica pol-ukr

Lesio (email z trasy):


Powyższe zdjęcie autorstwa Lesia

Pedzimy jak slimaki w czasie od 18 wczoraj do 13 dzisiaj (02-07.2011) przejechane 201 km. Szalejemy :-)



Lecchu:

      Około godziny 9 rano podjeżdżamy na przejście graniczne w Korczowej. Tu jakby NAPRAWDĘ zaczyna się nasza wyprawa - tam, za furtką, świat jest już trochę inny: to jeszcze nie Azja, ale dla nas, zblazowanych Europejczyków, to już kraina niemalże dzika, inna. I niejako tytułem wstępu - niczym pierwszy etap dla akolitów pragnący dostąpić tajemnego misterium - przejście graniczne ćwiczy okrutnie nasze niecierpliwe europejskie ego: stoimy sześć godzin. Później dowiemy się, że ta nadzwyczajna kolejka na granicy jest wynikiem rozpoczętych właśnie wakacji i tabunów pracujących w Europie, a wracających właśnie na urlop do domu Ukraińców. Jednak stojąc tam tyle czasu mimowolnie ogarnia nas konsternacja: przecież tu, na Ukrainie, to jeszcze miało być łatwo, to dopiero w Azji granice miały stanowić trudne do przebycia biurokratyczne zapadliska. To jak Ukraina wita nas sześcioma godzinami... to... ...to ile będziemy stać w takim na przykład Uzbekistanie?

      Już nigdy podczas całej wyprawy nie staliśmy na granicy tyle czasu. Owszem, zawsze szło to w godziny, ale nie pół dnia :) Patrząc z perspektywy czasu te sześć godzin na granicy ukraińskiej opiekuńcze bóstwo naszej wycieczki chyba podarowało nam litościwie, abyśmy nie mieli prawa narzekać w przyszłości na niedostatek czasu na gruntowane przemyślenie naszej decyzji o podróży... :D

      W kolejce całkiem przypadkiem poznaję/spotykam kolegę toyociarza, którego do tej pory czytywałem jedynie na internetowym forum właścicieli Toyot 4x4. Consigliero (bo o nim mowa) wybrał się pozwiedzać bezdroża Ukrainy i wraz z nami utknął w wielogodzinnym korku. Consigliero - pozdrowienia dla Ciebie i Beaty.

      Sama granica to parę stempelków i życzenia dobrej drogi. Zaraz za bramkami zaczynamy węszyć za lokalną walutą. I tu zonk - wszystko pozamykane, sobota! Zieloną kartę mamy, jednak przewiewy w baku dają do myślenia (no bo kto by tankował w Polsce z zapasem, skoro na Ukrainie ropa po 3zeta?). Na otwartych stacjach obsługa kręci nosem na widok karty, odsyła coraz dalej i dalej mamiąc informacjami o możliwych kantorach. Wreszcie - jest! Małe okienko z boku któregoś z kolejnych cepeenów, pancerne szybsko, solidne kraty, szufla na forse... i daszek, z którego na biednego petenta (czyli mnie) leją sie strugi deszczówki zebranej chyba z całego dachu stacji (czy pisałem już aby, że od granicy zaczęło sobie lać?). Suszenie grzbietu i gaci zajęło kolejnych parę godzin, niemniej jednak dzierżę w łapie przygarść hrywien. Zatankowaliśmy.

      A potem to już nudy - droga, droga, lepsza, gorsza... czasem leje, czasem nie... Ot - dłużyzna panie. Lwów mijamy obwodnicą, Tarnopol takoż, gdzieś dalej zapadamy w krzaki na pierwszy nocleg poza Unią. Lesio jeno korzystając z zapadającego mroku miał życzenie skosztować oliwy miast mineralki, co pozwoliło mu się pocieszyć chwil kilka szczodrymi konwulsjami.

      Wieczorem dowiadujemy się, że chłopcy na motorach ruszyli i nas będą gonić.

      I jeszcze parę fotek, które rzekomo miałyby może uwiarygodnić powyższy opis, ale w sumie to sam nie wiem...


Dystans dnia: 264km (494km)



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: