Karakorum

Karakorum

sobota, 9 lipca 2011

Dzień 9. Kazahstan

Lesio (email z trasy):


Granice z Kazachstanem przekroczylismy bez problemu. Procedury nie takie trudne. Gwizdniecie oznacz ze podejsc do okienka ma nastepny petent. Informacje uzyskane na granicy mowia ze w centralnej czesci Kazachstanu jest 57 stopni. U nas pewnie pare stopni mniej, (luzik). Czale szczescie mamy klime, czyli pojemnik z woda i rozpylaczem? Jednak oszczedzamy "medium chlodzace" bo jak zaszalejemy to nie bedzie co pic. Choc polowa auta to butelki z woda. Przyklad komfortu termicznego na fotce.


Pas "ziemi niczyjej" miedzy granicami to okolo 15 km na ktorych pasa sie wielblady.
Ostatnia noc w Rosji spedzilismy w pieknym miejscu. Nad rzeczka taka o rozmiarach tutejszych czyli boljszoj. To jakas kolenja odnoga delty Wolgi. Jednak rano korzystajac z "toalety" okazalo sie ze oprocz tego ze ladnie to sa jeszcze inne dobrodziejstwa natury, a mianowicie pokarm dla kanarkow :-). Niestety spieszylismy sie juz na granice.... szkoda hihi.

Jedziemy dzisiaj juz bez Piotra.

Czuj duch.




Lecchu:

      Poranek minął nam pod znakiem rozstania - Bajrasz odbijał na północ w górę Wołgi, w centralną Rosję. Teoretycznie mieliśmy się jeszcze spotkać na trasie w Kirgizji, którą my mieliśmy robić od południa, a Bajrasz od północy, ale wiadomo jak to bywa z teoriami - minęliśmy się o dzień czy dwa i.... i w sumie już się więcej nie zobaczyliśmy (nawet w Polsce). Ale jego towarzystwo i pozytywne nastawienie, jego osoba i uśmiech spowodowały, że zwarta z nim znajomość jest mocna i bardzo ciepła (a może to szlak powoduje, że ludzie tak się zbliżają do siebie momentalnie?). W każdym bądź razie Bajrasz samotnie pociągnął zwiedzać Syberię, a my udaliśmy się w kierunku bliskiej już granicy.


      Przejście rosyjskie wyglądało jak sklecona naprędce osada cyganów ;) Metalowe budki, spośród których część nasz polski nadzór nie dopuściłby pewnikiem do pełnianie roli kiosku ruchu, stanowiły dominujący element lokalnego pejzażu. A skoro budki - to oczywiście oznacza to, że petent biega od jednej do drugiej usiłując pojąć funkcję i przydatność poszczególnych czynności - ot, dodatkowy składnik owego pejzażu. No i oczywiście włóczący się z kałachami pogranicznicy i rzucające się wściekle na siebie psy - jak na granicę Imperium to w sumie dość zaskakująco jakby (choć jeżeli właśnie zaczynamy się zagłębiać w Azję, to nic nie powinno być zaskakujące - bo wszystko zaczyna być możliwe). Ale w sumie to luzik - szybko, miło, z uśmiechami i życzeniami dobrej drogi. Tak sielankowo, że aż Świerszcz zapomniała pobrać z okienka jakieś ważnej karteczki i zmusiła obsługę do sięgnięcia po uprzejme skarcenie. Ruszyliśmy dalej.

      Za przejściem pas ziemi niczyjej(?) ciągnął się przez kilka kilometrów, na jego końcu znajdował się most i ostatni rosyjski posterunek wojskowy. Za mostem - masakra. Brud, syf, brak asfaltu, kompletna pustka, stosy śmieci... I ubrany po cywilnemu jegomość z jakimś indentyfikatorem, który dzielił swój czas na żucie gumy i próby ukrycia się przed słońcem pod mizernym daszkiem. Okazało się, że należy do wiernych i czujnych służb kazahskiej ochrony granicznej, co bezpardonowo podkreślił wpychając się nam niemal przez okno do samochodu - przerażenie Świerszcza sięgnęło zenitu, chciała zawracać. Ale - jak to w Azji bywa - należało odczekać chwilę, zapalić, pogadać, pouśmiechać się, ponarzekać na gorąc... i jakby świat się odmienił: dostaliśmy jakieś karteczki do wypełnienia, "zdezynfekowano" nam opony jakimś czymś w płynie, pogadaliśmy o celu podróży i cenach w Polsce. I że w ogóle przejście to te budynki ciut dalej. W międzyczasie podjechało jeszcze kilka samochodów, zrobiło się luźniej i sympatyczniej - to i udało się przekonać Świerszcza, że tam dalej też będą ludzie, że nie dzicz i że jedziemy. Pojechaliśmy.

      Za granicą opadli nas wszyscy. Koniki, pokątni handlarze, sprzedawcy ubezpieczenia, wody i prawd wszelakich. Znów zapomnieliśmy pozamykać okna i nagle w każdym znajdowały się dwie-trzy głowy. Z trudem udało nam się opanować sytuację, przegonić na chwilę całe to szemrane towarzystwo, na spokojnie sprawdzić kurs waluty i wygląd banknotów. Przeliczyć, ile musimy wymienić. Uwierzcie - próby przeprowadzenia tego pod ciągłym obstrzałem lokalesów, którzy dodatkowo nawijają w nieznanym w sumie języku, przekrzykują się nawzajem, wdają w przepychanki mające ustalić ich hierarchię (wszak tylko jeden na nas zarobi, nie?) nie były łatwe, Świerszcza znowu ogarnęły wątpliwości. Ostatecznie wymieniliśmy nieco grosza (10- i 20-dolarówke nie chcieli, tylko większe nominały i - podobnie jak w Rosji w banku - ŻADNYCH skaz), zakupilimy strachowki (ichniejsze ubezpieczenie OC) i ruszyliśy dalej.

      A potem był spalony słońcem step. Zrobiliśmy jakieś zakupy, nakupili wody i antybiotyku w płynie, pogapili na wielbłądy i długaśne pociągi, ale... no jakiś cudownych ekscesów nie było. Był po prostu step i była droga - po prostu pustki... I trzeba było to przejechać. A gorąc był - kurewski....


      Z urozmaicenia to może jedynie, że spadł deszcz. Raz.


      A - i zaczęły się muzułmańskie cmentarze w szczerym stepie.


      I wielbłądy też były - takie swobodnie łażące, solo i grupami, w stepie, a nie w zoo.


      I wioski były takie jakby z gliny zbudowane...


      ...i pola roponośne...


      ...i ludzie już mieli takie azjatyckie rysy twarzy.


      Kurcze - wygląda na to, że jednak było na co popatrzeć... :)

      Zabazowaliśmy na dziko na brzegu wyschniętego jeziora, choć w sumie może nie istnieje takie pojęcie. W każdym bądź razie wiało tam strasznie, na horyzoncie obserwowaliśmy przeciągające burze, błyskawice waliły raz po raz, a wokół nas rozciągała się wysuszona półpustynia. Znów było jak w National Geographic.


      I jeszcze Wam doniosę, że Lesio w nocy wymiękł i uciekł z namiotu do nas do auta (te burze znad horyzontu przesunęły się nad nas). A Roberto nie wydygał i przetrwał. Rano nie było śladu po tej nawałnicy - wokół nadal rozpościerała się wyschnięta półpustynia....

      Aaa - drogi na tym odcinku całkiem całkiem. W zasadzie cały czas asfalt - czasami rewelacyjny, czasami stary, spękany i pofałdowany jak wypiętrzenia czwartorzędowe, ale generalnie prędkość przelotową rzędu 60-80km/h dało się utrzymać cały czas.


Dystans dnia: 432km (3307km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: