Karakorum

Karakorum

wtorek, 5 lipca 2011

Dzień 5. Kercz na Krymie: błotne wulkany

Lesio (email z trasy, poranek):


Po nocnym rozkladaniu mamiotu, poranna niespodzianka. Okazalo sie ze namiot strategicznie ustawiany z widokiem na Cornyje Morje, rano juz nie bylo tak fajnie. Wychylajac glowe z namiotu piekny widok okazal sie byc przesloniety kiblem :-). Nauczka za nocne przystapienie do poszukiwania noclegu. Ogolnie z noclegiem nie jest latwo. Poszukiwania powinno sie zaczynac juz duzo wczesniej i na pewno jak jest jasno.


Oczywiscie sniadanko na plazy przy szumie fal (FAJOWO). Zupa chinska, zurek, makaron, kotlety sojowe cos jeszcze. Nawet Lechu docenil moj kunszt kucharski i powiedzial...
- Dawno nie jadlem takiego swinstwa.
Znaczy ze docenil mnie kiper Lech :-). A zastanawialem sie co by nie dodac jeszcze groszku.... Hmmmm. Nastepnym razem.Wspominalem ze z noclegien nie jest latwo. Robert z kolega poszukiwania rozpoczeli jeszcze jak bylo jasno a i tak skonczyli na spaniu z zestawionych lawek w jakiejs knajpie. Dzisiaj juz musimy sie z nimi spotkac poniewaz prawdopodobnie bedziemy sie przeprawiac w Kerczu do Rosiji, a mamy oryginaly ubezpieczenia na rosje. Ludziska tutaj bardzo otwarte. Spacerujac poznalem 3 pracownikow firmy kladacej gazociag fi 1500 do Europy. Takiego kampera to pozazdroscic zreszta zobaczcie sami. Jak sie uda to podesle potem jeszcze fotki ze srodka.

Czuj duch.



Dodane przez Lecchu - obiecane fotki wnętrza "campera":


Powyższe zdjęcia autorstwa Lesia



Lesio (email z trasy, wieczór):

O 10.30 wyplywa prom z portu Krym do portu Ural. Bedziemy jednak w porcie o 9.00 bo miedzy naszym promem a poprzednim jest znaczna przerwa, wiec boimy sie ze moze byc kolejka.
Mamy juz komplet czyli Roberta i Piotrka. Piotrek bedzie z nami pedzil przez Rosije. Potem jedzie nad Bajkal.
Jak uda sie przeprawic przez pierwsza "trudna" granice to bedziemy szczesliwi.
Dzisiaj zobaczylismy blotne wulkany. Niestety nie w pelnej okazalosci, bo pelna "moca" pracuja po deszczach.
Male podsumowanie Ukrainy.
Mniej policyjnie niz w Polszy. Zadnej kontroli predkosci, co pewnie bylo by niemozliwe u nas, a moze to tylko szczescie. Jak tak to niech trwa.
Pewnie teraz bedzie kiepsciej z lacznoscia.
Paka
Czuj duch.




Powyższe zdjęcia autorstwa Lesia



Lecchu:

      Obudził nas cudowny rześki letni poranek, pobudzający przyjemną chłodną morską bryzą od niedalekiego wszak morza. Dwie zwiewne morskie nimfy, cudnej wprost urody rusałki, syreny niemalże, z ruchomego pałacu swego, o wystroju bogatym a pełnym przepychu, dobrego smaku i subtelności, zstąpiły z niebotycznych wyżyn swego anielskiego królestwa na szary bezmiar tego łez padołu....


      A wracając do realiów - zebraliśmy się byli i zwlekli z barłogu naszego coraz brudniejszego, który uczynna nasza Smoczyca pozwoliła nam rozpostrzec w pakownych trzewiach swych przyjaznych. Bryza rzeczywiście przyjemna i chłodna umiliła nam śniadanie, które przyszło nam spożyć w rzeczywiście niecodziennych okolicznościach: na plaży na Krymie.


      Poranny serwis informacyjny nie wprowadził w nasze życie jakiś istotnych zmian: chłopcy na motorach są nadal za nami, późnowieczorna akcja dojazdu do Teodozji powiększyła jedynie dzielący nas dystans, pozostaje nam jedynie czekać i powoli kierować się w stronę wschodniego krańca Krymu: półwyspu Kercz.
Okolica zmienia się powoli, po obu stronach drogi rozpościera się już step - jeszcze nie bezkresny, jeszcze poobcinany krawędziami morza, niemniej jednak bezdyskusyjny.


      Sam półwysep Kercz znany jest z unikatowych ponoć (na jakaś skalę zapewne) błotnych wulkanów, które nieustannie tłoczyć miały błotną "lawę" z czeluści ziemi. Czasu mieliśmy aż nadto, to i zahaczyliśmy o to natury cudo:


      Jak widać - jakiś spektakularnych erupcji się nie doczekaliśmy, co spotkani lokalesi tłumaczyli nam przedłużającym się okresem suszy. Najlepszy okres na odwiedziny wulkanów to wiosna lub jesień, latem zaś jakiś większych akcji można się spodziewać jedynie po grubszym deszczu. Porobili my zatem nieco lansiarskich fotek i majestatycznie udali do przystani promu Kercz (Ukraina -Rosja). Tu już nie było wyboru - tu już musieliśmy się doczekać motocyklistów. O ile Ukrainę mogliśmy sobie wszyscy potraktować ulgowo - o tyle od wjazdu do Rosji zaczyna się prawdziwa przygoda. Tak więc zakoczowaliśmy na parkingu przed portem i spędziliśmy cudownie leniwe popołudnie... Aż wreszcie - są!


      Motory oszpejone tak charakterystycznie, że nie ma miejsca na żadne wątpliwości (notabene same chłopaki również oszpejone jak - nie przymierzając - żółwie ninja :D). Roberta poznaliśmy już parę miesięcy wcześniej, drugiego kolegę poznajemy dopiero teraz - to Piotr zwany Bajraszem. Jeszcze tego nie wiem - ale to strasznie sympatyczny i otwarty człowiek. Tatar jakoby - a tu proszę, uśmiecha się ustawicznie. Bajrasz pojedzie z nami aż pod granicę z Kazahstanem, gdzie odbije na północ Rosji, co by przewiosłować jej kawał na swoim osiołku, zwiedzić Syber... a zresztą - pisze o swoim wyjeździe sam, o tutaj.

      Na razie obwąchujemy się nawzajem nieśmiało, wymieniamy zwyczajowe grzeczności, okazujemy radość z naszego z takim trudem zrealizowanego spotkania (gonili nasz wszak cztery dni...). Szybka narada jest właściwie jednomyślna - przebijać sie dzisiaj do Rosji senu już nie ma. Jest wieczór, wskakiwanie do następnego kraju po nocy pomysłem wydaje się być średnim - zawijamy zatem nasze furmanki i pakujemy się na lokalną, wciąż jeszcze ukraińską gastnicę. A tam - jako bądź co bądź nominalnie przynajmniej Słowianie - próbujemy lokalnych trunków, w których coraz mocniejszych oparach poznajemy się bliżej. I tak właśnie w ramach tego zapoznawania się.... i tych oparów.... nadciąłem Bajraszowi zapasową dętkę do motocyklowego koła! (A może to było jeszcze przed oparami? hmmm...) Ot, nie ma to jak zrobić dobre pierwsze wrażenie i dać się poznac od rzeczywiście pomocnej strony, nie? Na szczęście nie nabruździłem jakoś nieodwracalnie :)

Dystans dnia: 121km (1739km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: