Karakorum

Karakorum

poniedziałek, 25 lipca 2011

Dzień 25. Śpiący potwór

Lecchu:

      Urokliwe jeziorko wczorajszego wieczora okazało się być skrupulatnie wyrytym w zboczach rozpostartych po okolicy pagórów sztucznym zbiornikiem retencyjnym. I to o brzegach tak stromych, że myć się chodzimy z ubezpieczeniem z lądu, parami.


      Klimat leniwego poranka płynnie przechodzi w skwarny żar południa, nim nasza rozlazła dnia dzisiejszego gromadka zwiera wreszcie rozpełzłe (choć wyszorowane (*) i oprane) szeregi i wyrusza wreszcie ku nowej, świetlanej przyszłości. Czas zanurzyć się w 'prawdziwej' Kirgizji.

      Początkowo gnamy asfaltem w kierunku na Dżalalabad. Z biegu przeskakujemy miejscowość Uzgen, za nią hyc przez mostek - i jest, tuż przed Yangi Uzgen wreszcie azjatycki, wyglądany z utęsknieniem koloryt: targowisko zwierząt. I wszystko byłoby pięknie, już się powoli decydujemy na wartką (jest późno, a my dopiero ruszyli!) rundkę po okolicy - kiedy wiedzieni potrzebą chwili lokalesi na szybko i bez patyczkowania się "sprawiają" sobie - a nam przed oczami - jednego konika. Ot tak, na wybiegu, między krążącymi klientami, dokazującą dziatwą, oferowaną zwierzyną... Główny protagonista zwiedzania - Świerszcz, w wolnych chwilach amazonka - w jednej chwili przygasa, obsycha, a i innym jakby siada z deczka żyłka eksploracji. Tak i ostatecznie gnamy dalej, bez zwiedzania i bez zdjęć.


      Za Dżalalabad-em powoli kończy się nam asfalt. Dogorywa odcinkami, co kilkaset metrów jakby przypominając sobie, że powienien przecież jakoś się wykazać, uwidocznić, że przecież ciążą na nim obowiązki - musi okuwać sobą drogę, wspierać transport, ułatwiać przemieszczanie ludziom, trzodzie i maszynom... Ale im dalej w góry, im zbocza ku niebu ponownie piąć się zaczynają, tym rzadziej - jakby usprawiedliwiany okolicznościami, rozgrzeszany wręcz dzikością okolicy - materializuje się na naszej drodze, a i mundurek swój prezentuje światu sterany niezgorsza. Zanika wreszcie ostatecznie wraz z ostatkiem śladów ludzkiej obecności, pozostawiając smutne wspomnienie i dwie nitki szutrowego szlaku. Przed nami trakt na przełęcz Kaldamo.


      Wspinaczka na nią to z 1700 metrów w pionie. Droga - no tragiczniejszą się jeszcze w całej wyprawie nie poruszaliśmy. Całe Pamiry - choć dzikie i wręcz pustynne, choć na czterech tysiącach, bezludne i nieuczęszczane - to jednak drogami charakteryzowały się płaskimi, dość szerokimi i - co najważniejsze - raczej suchymi. A tu mamy trakt ledwo wklejony w mocarne zbocza, przecinany strumykami, rzeczkami, chłostany gdzieniegdzie niewielkimi wodospadzikami. Wąski często na jedno auto jeno - choć może i rzeczywiście nasilenie ruchu nie jest tu zbyt wymagające.


      A krajobrazy? Po stronie zachodniej (tej, z której jedziemy) świat widokiem swym może i nie powala, jednak za przełomem, już za przełęczą - ech, jedno z cudowniejszych miejsc w Kirgizji. To jak zastygły gad, smok jaki zielony, skórą swą aksamitną ku światu wystawiony. Albo - skojarzenie Lesia - jak takie stare szkolne mapy, za komunizmu: plastikowe, trójwymiarowe, kolorwowe i pofalowane. Nieziemsko.


      Znów by tu można było siedzieć godzinami i gapić się na ten natury cud - ale oczywiście tradycyjnie jesteśmy na przełęczy zdecydowanie za poźno (implikacja poranno-południowego lenistwa), powoli Słońce zapada za graniami, a przed nami jeszcze równie troskliwy i wymagający zjazd. Tak i nie nagapiliśmy się tam na krajobraz jakoś wybitnie sycąco.


      Dzień kończymy w dolinie, nad rzeczką - zamaskowani w jej nadbrzeżnych namorzynach.


(*) Leś jedynie jakoś wymięka i szorowanie skróca do minimum. Ma to mieć jakoby związek jaki z zaobserwowanym wężem wodnym pływającym mimo - ale chyba kręci trochę, chyba syfiarz się po prostu robi z niego powoli, jeno łyso mu się przyznać ;).

Dystans dnia: 198km (7498km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: