Karakorum

Karakorum

sobota, 16 lipca 2011

Dzień 16. Poniedziałek w sobotę

Lecchu:

      Na wstępie obrazek, który narychtował elegencko nasz kolega Muzzy, korzystając z niedostępnego już obecnie serwisu Robertowego SPOT-a(*):


      Obrazek pokazuje pionowy przegląd naszej dwudniowej drogi (z wczoraj i dziś) - zaliczone wysokości sięgają już powoli 4 tysięcy metrów nad poziom morza. Nasze pokładowe urządzenia nawigacyjne w Smoczycy nie pozwalają na rysowanie takich bajerów - więc to jeden z niewielu dowodów zaświadczających, jakie wysokości pokonujemy.

      Tu spaliśmy dzisiejszej nocy:


      A dzień jak co dzień - śniadanko, toaleta.... i napieramy. W krajobrazie wiele się nie zmienia - góry, góry, góry. Brakuje mi konceptu, jak ich piękno zakląć w słowa - to i nie będę kaleczył języka, powrzucam trochę zdjęć. Nie oddadzą niemal wcale dostąpionych wrażeń (gdzie słońce? gdzie wiatr? gdzie te przestrzenie?) - ale zwolnią Was z konieczności brnięcia przez zbędne wypociny.


      Droga nadal odcinkami płatna, w wysokich partiach gór - bez asfaltu. W trakcie wspinaczki na jedną z przełęczy zaskakuje nas wjazd do tunelu. Jest tak totalnie nie na miejscu - taki jakby dość nowoczesny twór w przedzikich przecież ostępach. Ale spoko - zachowuje charakter okolicy, jest nawet jeszcze dzikszy niż same góry! Tunel ma 5-6 km długości, ale ani jednego wentylatora czy punktu oświetleniowego. Nie jestem również pewien, czy jest w nim asfalt - niemal cała droga usłana jest większymi czy mniejszymi kałużami (jeziorkami?) wody, z podłoża i ścian sterczą zbrojeniowe pręty, dziury (tym niebezpieczniejsze, że zalane wodą) stanowią główny element wystroju drogi. Horror! Tlenu prawie nie ma, ciemność ciągnie się w nieskończoność - a dodatkowo w samym sercu góry natykamy się na zepsutego Kamaza. No Moria pełną gebą, brakuje tylko goblinów... Przejazd zajmuje w sumie niby tylko około 15 minut, ale - uwierzcie - jest to mocny kwadrans.


      Za tunelem zjazd prowadzi już w stronę stolicy kraju - Duszanbe. Droga (znów asfaltowa, płatna, elegancko utrzymana) usiana jest mnóstwem samochodowych myjni - każde auto zjeżdżające z gór wygląda jak budowlany buldożer po ostrym ryciu w glebie. Dodatkowo ichniejszy pan prezydent zażyczył sobie, aby w stolicy wszystkie samochody były czyste i schludne (brudasom pakują mandaty) - tak i my za przykładem lokalesów poddajemy naszą Smoczycę stosownym zabiegom... tzn taki jeden pan poddaje ją zestawowi odmładzających operacji, po których wygląda piękniej niż w dniu, w którym ją kupowałem.


      Za ostatnią bramką płatnej drogi - kurort. Serio - jakby nas rzuciło do Dubaju. Zameczki, wille, baseny, korty - ewidentnie dolina krezusów. Nie ma tu tak typowych wcześniej przysiółków, domków kleconych z gliny i kamieni, osiołków ciągnących leciwe wózeczki. Tu panuje pieniądz, szyk, blichtr i przepych - i tak przez kilkadziesiąt ostatnich kilometrów do samej stolicy.


      Samo Duszanbe to typowe wielkie miast, o w zasadzie europejskim charakterze. Sama nazwa oznacza po tadżycku "poniedziałek", my tam jednak jesteśmy w sobotę. Mnóstwo milicji, trochę remontów, tabuny ludzi - w zasadzie nic, czemu by się chcieć jakoś bliżej przyjrzeć. Przyznaję również, że i nie specjalnie mi zależy na wynajdowaniu w mieście jakiś wartych zwiedzania fragmentów - poukładanych w budynki kamyków mamy w Europie multum, a takich gór jak Pamir - w ogóle. Chiwa, Buchara - tak, to rozumiem, to dziedzictwo ludzkości, ale Duszanbe? Jechać taki kawał świata, żeby kleić bliżej taką ichniejszą Warszawkę? Nie, entuzjazmu dla takich eksploracji - pomimo pewnych nacisków reszty wycieczki - nie jestem w stanie w sobie wzbudzić (tym bardziej, że jesteśmy już spóźnieni względem planu o 2-3dni). To i po uzupełnieniu naszych prowiantowych zapasów odtrąbiamy odjazd i szybko teleportujemy się za miasto.


      Nocleg na dziko uskuteczniamy na końcu szutrowej dróżki, która przecina jakąś niewielką zaniedbaną wioseczkę.



(*) SPOT - nadawczo-odbiorcze urządzonko satelitarne, które na bieżąco (w odstępach bodajże 10-minutowych) nadaje naszą pozycję. Pozwala zatem na bieżąco śledzić przemieszczanie się posiadacza w dowolnym obszarze globu - jednak firma obsługująca to urządzonko (i udostępniająca mapę z zaznaczonym szlakiem) likwiduje podgląd po kilku dniach.

Dystans dnia: 232km (5911km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: