Karakorum

Karakorum

sobota, 23 lipca 2011

Dzień 23. Promocja na zieleń

Lecchu:

      Przed nami Kirgizja - druga z magicznych górzystych krain, zielone bajkowe dominium, pełne jurt, swobodnie wałęsających się końskich tabunów i serdecznych, uśmiechniętych ludzi. Od razu w oczy rzuca się wyższy poziom życia, większe (w porównaniu do Pamiru oczywiście) bogactwo żyjących tu ludzi - tu trzeba rzeczywiście głęboko zakopać się w górską dzicz, aby odnaleźć zatęchłe w biedzie przysiółki. Bo główna droga - nówka asfalt, bogate miasteczka i dostatnio odziani mieszkańcy. Jedziemy kolejnym odcinkiem trasy M41 (ciągnącą się przez pasma Tien-szan aż do stolicy Kirgizji - Biszkeku), tu jednak wyremontowanym, szerokim, okutym twardym, miejscami nowym gładziutkim asfaltem. Na wielu odcinakch solidne, gruntowne przebudowy, realizowane przez brygady zdobne w chińskie ideogramy.

      Na dzień dobry pozbywamy się resztek tadżyckich somów - oddzieleni potężnymi górami Ałajskimi od reszty Kirgizji mieszkańcy Sary-Tasz bez uprzedzeń używają waluty swych południowych sąsiadów. Spokojnie płacimy nimi za paliwo, przyjmują somy również w sklepie. W międzyczasie podziwiamy widoczne na południu góry Zaałajskie (te, z których zjechaliśmy wczoraj z Tadżikistanu), oczapowane świeżym nocnym śniegiem niegorzej niż Tatry niekiedy u nas zimą - znać, iż tadżyccy pogranicznicy w swych kontenerach na przełęczy dostąpili kolejnej cudownej noc...


      Pierwsza przełęcz na północ od Sary-Tasz (Taldyk-pass) w zasadzie w jednostajnym remoncie - chiński wykonawca drogi niemal od nowa przekopuje zbocza, ryje w nich półki na nowe odcinki, widać naprawdę spory nakład sił i środków.


      Na podjeździe spotykamy kolejnych rowerzystów, tym razem parę młodych.... no właśnie - twarze pamiętam, a imion czy narodowości już nie. Smutne to trochę, bo takie spotkania na krańcach świata podbudowują, tworzą błyskawiczną, mocną, osobliwą więź. To i nauczka na przyszłość - więcej notować, więcej fotografować, filmować - i trzymać porządek w pamiętniku (aaa - i mieć pamiętnik jaki). Bo tacy rowerzyści to potęga, potęga i szacunek - tak pedałować sobie pod górę, pod którą Smoczyca nieledwie lepsza od Kamazów.


      Na przełamaniu Taldyk-pass punkt spotkań marszrutek. Zatrzymują się tu wszyscy zaczerpnąć pejzażu i dać odsapnąć zmordowanym maszynom. Z kolejnych busików wysypują się tabuny ludzi, głównie lokalnych podróżnych - ale i turystów z zachodu ...jednakże takiego modelu japońskiego, pośpiesznego, z szybką fotką JNT(*) w roli głównej. (A może jestem w swej ocenie zbyt pochopny, może gonił ich rozkład jazdy?). Spotykamy tam też dwójkę nieodrostków, posadowionych tu przez opiekunów w celu handlu kumysem - nie wszystko więc bajeczne w tej magicznej Kirgizji, bieda i tutaj twardo okopała swoje przyczółki.


      A potem, po zjeździe z przełęczy, to już nudy w zasadzie - asfalt równiutki, gładki, standardu lepszego niż niejednej polskiej drogi. Tylko widoki przypominają, że nie suniemy którymś z europejskich krajów - choć i charakter gór zdecydowanie już mniej egzotyczny, absolutnie nie pamirski, nie marsjański. Taki w sumie alpejski wręcz w wyrazie i (niekiedy) w kolorycie.


      No i żyjątek już jakby więcej po okolicy pęta się frywolnie:


      Takoż przez większość dnia nic się szczególnego się w zasadzie nie dzieje - ot, jedziemy, jechać trzeba, wrażeń spodziewamy się dopiero za Osh, w dolinie Narynia czy w okolicach jeziora Son-kul. Jedynie na przełęczy Chyirchyk-pass natrafiamy na ludowy spęd - Kirgizi odsłaniają dziś tu sobie pomnik jakiegoś swojego narodowego bohatera. Są rządowi dygnitarze, są masy ludu pracującego miast i wsi, tabuny zwierząt i stada samochodów - tyle dobrze, że zajeżdżamy tam już po głównych obrządkach. Ale i tak skok jakościowy po pustkowaniach Pamiru ogromny - ludzi od pierona, stragany, jurty, no piknik normalnie. Wzbudzamy spore zainteresowanie, jakbyśmy tam zajechali co najmniej jako ambasadory z dyplomatycznego nadania, co jedynie wywołuje u mnie odruch ucieczki. Tak i nie udaje mi się zapamiętać, jak temu ichniejszemu gierojowi na miano było - tyle, że pomnik ma pikny, metalowy.


      Za przełęczą droga już tylko w dół, do Fergany - samo Osh znajduje się na wysokości około 1000m n.p.m. Widoki już więc swojskie, a i góry nikczemne raczej. Usiłujemy namierzyć jakiś sympatyczny dziki nocleg, ale udaje się nam to dopiero po dłuższym kluczeniu - śpimy za wioską na bezkresnych, spalonych słońcem pagórkowatych łąkach. Miejsce niczego sobie, Roberto odnajduje wreszcie krainę swych motocyklowych offroadowych marzeń.


      Przed snem podejmujemy jeszcze wizytą pasterza, który zajeżdża na koniu dokonać przedwieczornych oględzin swych rozległych włości, a który wcale zeń nie zsiada, przez całą naszą kilkudziesięciominutową rozmowę tkwi na swym rumaku - to i nieprawda zatem, co Kapuściński donosi, jakoby Kirgiz zszedł już z konia ;) Umawiamy się na nazajutrz w Osh przy jego (pasterza, nie Kapuścińskiego) stoisku na głównym targowisku, ale oczywiście gdzież nam tam namierzyć pojedynczy stragan w zastanej tam ćmie rozhandlowanych Azjatów.


      Orientujemy się równiez bliżej w przyczynie stuków, które od pewnego czasu dochodzą nas spod podwozia Smoczycy - to krzyżak w przednim wale. Mamy oczywiście zapasówkę, wymiana też nie jest jakimś turbo wysublimowanym inżynierskim wyzwaniem, ale - po zerknięciu w serwisówkę i krótkiej naradzie z mechanicznym naszym Aniołem Stóżem z Polski - postanawiam odłożyć problem do rana i namierzyć sobie jakiś kanał.

      A noc na tym przypalonym słońcem i pofalowanym pagórkami stepie - niezapomniana.


(*) Fotografia JNT - główny z podgatunków zdjęć wyjazdowych - JaNaTle ;)

Dystans dnia: 171km (7052km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: