Karakorum

Karakorum

niedziela, 10 lipca 2011

Dzień 10. Step, nasz ukochany step....

Lecchu:

      Cały dzień step. Mnie step i taka przestrzeń wciąga, ale część osób z naszej wycieczki takie jedno wielkie nic nieco usypia. Pół biedy, jak kimnie się Świerszcz lub Lesio. Gorzej, jak przyśnie sobie Roberto na motorze - przyznał się nam do jednego takiego zakrętu, który mu nagle wyrósł po kilkudziesięciu kilometradch prostej, że... Napieramy dalej aż do miejscowości Bejneu - to ostatnia większa dziura przed granicą z Uzbekistanem. I tu dygresyjka - rok wcześniej podobną trasę realizował Elwood. Pojechał z alpinistami w góry Afganistanu, gdzie miał również poupalać nieco na motorowerku Simson - i nie wnikając w szczegóły (zainteresowani znajdą sobie opis wyprawy Elooda w necie) zeznawał po powrocie, że w całym Uzbekistanie były poważne problemy z dostępem do ropy. Po prostu diesla nie było - i jedyne jakieś pokątne strasznie kombinowane zakupy na jakieś dziwne talony pozwoliły im przewiosłować do granicy z Tadżykistanem. Bogatszy o tą wiedzę ciągnąłem z Polski na dachu pięć 20 litrowych kanistrów, które właśnie w tej cudownie ospałej nadgranicznej dziurzynie Bejnau zatankowałem do pełna. Wraz z dwoma bakami Smoczycy mieliśmy prawie 300litrów paliwa (co dawało w sumie około 2000km zasięgu), które oczywiście w takiej ilości okazało się być zbędne - w Uzbekistanie w tym roku ropa była i te pięć pełnych kanistrów woziliśmy w bagażniku aż prawie pod Kirgistan. W zamian za kanistry na dach wskoczyło drugie zapasowe koło (wożone dotąd w bagażniku), które na tadżyckich wertepach spowodowało delikatne odkształcenie dachu ;) Także kanistry te okazały się o kant dupy potrzebne, choć zapewnie gdyby ich nie było - to Uzbekistan natychmiast dostąpiłby paliwowej zapaści i śladem Elwooda musielibyśmy żebrać o ropę po wioskach.


      Droga z Bejneu do granicy wreszcie pokazała się od najlepszej azjatyckiej strony - to 80km wybitego w szczerym stepie szrutrowego traktu. Wzdłuż głównej nitki plączą się po stepie liczne ścieżynki alternatywne, na które z tesknotą zerkamy tnąc z zawrotną prędkością 20 km/h po głównej utarkowanej do bólu drodze, jednak z których dość szybko uciekamy, kiedy ilość obecnych nań dziur przekracza poziom naszej akceptacji. Jedynie Roberto cieszy twarz - wreszcie może sobie popycić Afryczką po szrutrowym raju...


      Kilka kilometrów przed granicą skręcamy w step - wizę uzbecką mamy tranzytową tylko na trzy dni(*), więc przekraczanie granicy wieczorem jedynie urwie nam jeden dzień z i tak bardzo napiętego harmonogramu (przez Uzbekistan jest ponad 2000km, trzy miasta do zwiedzenia - i na to wszytko 3 dni wizy tranzytowej). Śpimy na półpustynnym spalonym stepie (dla odmiany :D), na którym spomiędzy kolczastych na wpół żywych krzaków wyzierają spore łachy czystego piachu.


      No i wreszcie spotkaliśmy smoki ;)



(*) Uczulam, jeżeli ktoś na podstawie informacji uzyskanych w uzbeckiej ambasadzie w Warszawie owe 3 dni interpretuje jako 72h od wjazdu do wyjazdu: w paszporcie nie wbijają godziny wjazdu, a jedynie datę. Dlatego na wyjeździe nie liczyli nam godzin - tylko doby właśnie.

Dystans dnia: 378km (3685km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: