Karakorum

Karakorum

wtorek, 19 lipca 2011

Dzień 18. Wzdłuż koryta rzeki Piandż

Lecchu:

      Pierwsze poranne zadanie - zorganizować pomoc dla naszej rannej opony. Wulkanizator okazuje się urzędować całkiem niedaleko, po drugiej stronie drogi, tuż nad brzegiem rzeki Piandż. To wielki zwalisty kawał jegomościa - koło, które (po trochu ze względu na wysokości, a głównie dlatego, że my cherlawe chudopachołki sprzed komputerowych monitorów) z trudem pakujemy na dach we dwójkę, pan pobiera sobie lekką ręką (jedną!) i unosi w czeluść warsztatu celem odprawienia uzdrowicielskich guseł. Naprawa jest banalna, winowajca szybko namierzony (to starta nieco śrubka) i wydany w nasze sprawiedliwe ręce celem poniesienia zasłużonej kary (odsiadkę w ruchomej celi wydzielonej we wnętrzu Smoczycy delikwent odbywa po dziś dzień). Pan inkasuje 2 dolary, lekko zarzuca koło na dach (no jest z niego kawał mocarnego skurczybyka), a ja dopisuję sobie do check-listy zestaw do naprawy opon (tak, tak - do dziś nie wiedziałem o istnieniu takiego sprytnego kompleciku; żółtodziób ze mnie że aż wstyd...)


      Jedziemy w górę rzeki Piandż wzdłuż granicy afgańskiej. Droga snuje się prawym brzegiem wzdłuż doliny - dziś nie czekają na nas żadne wielotysięczne przełęcze. Nie przyśpiesza to jednak naszej marszruty, bo droga nie wyróżnia się przesadnym stanem nawierzchni - czasem asfalt, czasem szuter. A i przełom rzeki ryjącej swój bieg między gigantycznymi górami sprawia potężne wrażenie, przepych widoków ujmuje nieco nogi z pedału akceleratora. Robi się dziko, marsjańsko, zieleń można uświadczyć tylko w szerszych rozlewiskach. Same góry - to łyse, lite skały.


      Po drugiej stronie rzeki mamy czasami możliwość podejrzenia Afgańczyków. Oni też tam mają swoją drogę, ale węższą, uboższą, raczej pieszą niż przejezdną dla samochodów (na ile nam się udaje podpatrzeć z naszej tadżyckiej strony). Dlatego zdecydowanie częściej widujemy pieszych wędrowców z rzadka wyposażonych w obujczone osły niż któryś z wyrobów przemysłu motoryzacynego.


      No i zdjęcia w przeważającej mierze również wykonujemy kadrom po stronie afgańskiej - jadąc drogą wyrytą u podnóża gór musielibyśmy zdrowo zadzierać obiektyw w górę, by móc coś uchwycić po tadżyckim brzegu rzeki.

      A tu jeszcze ciekawostka - znak przestrzegający przed minami.


      To pozostałość po tadżyckiej wojnie domowej (miny, nie znak), która rozlała się w tym kraju w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Korzystając z zamieszek w zachodniej, skupionej wokół stolicy Duszanbe części kraju, cały górski obszar GBAO (Górno-Badahszańskiego Obszaru Autonomicznego jak to teraz nazywają) ogłosił niepodległość i - delikatnie mówiąc - wypiął się na stołeczne, zajęte bratobójczymi walkami ośrodki władzy. Te zaś, ujmując sobie chwilowo problemów ze zbuntowaną prowincją, zaminowały po prostu drogę, którą obecnie jedziemy (a jest to jedyna droga łączącą te dwa obszary kraju). GBAO-owi pozostała dla utrzymania życia wyłącznie droga do Kirgizji (tam niemal nic nie rośnie, więc głód tam nastał niepojęty), a konfrontantom ze stolicy odcięło szlak przemytu broni. Po wygaśnieciu walk w stolicy samą drogę odminowano, ale mnóstwo zabójczego złomu wciąż zalega na poboczach. Stąd ostrzegające znaki - i stąd co jakiś czas widziani, kosmicznie w swych srebrzystych kombinezonach wyglądający saperzy, przysłani tu przez zachodnie kraje.

      Po wieczór dojeżdżamy do miejscowści Khorog (Korog, Chorog), stolicy GBAO, największej mieściny rejonu. Nie imponuje może rozmachem i na pewno nie zainspiruje swym wystrojem zwiedzających, ale to nieodzowny element naszej wycieczki. Tu znajdują się bowiem ostatnie znane, pewne punkty tankowania paliwa przed zanurzeniem się w dzikim Pamirze. Usiłujemy wypytać się lokalesów o znaną wszystkim tamtejszym podróżnikom gastnicę (jest to Pamir Lodge, ale nazwa nam wówczas umknęła), ale nie znając konkretów kierują nas do jakieś innej, mającej w nazwie "International", a zlokalizowanej bezpośrednio nad rzeką. Także nasza arogancja, buta leszczy mających ambicję wtopić się na równych prawach w nocujący w Pamir Lodge tłum globtrotterów, ponosi zasłużonego klapsa ;)

      W gastnicy atakujemy prysznic (gorąca woda to błogosławieństwo, szkoda tylko, że kran nie pozwolał regulować proporcje - ostatecznie i tak szorujemy się tylko w zimnej), zajadamy, snujemy plany na wyskok w miasto ...i podejmujemy nierówną walkę z Robertowymi oponami. Motorzysta nasz targał bowiem z kraju takie specjalne "kostkowe" opony terenowe, które miały mu ułatwić jazdę Africą po szutrach i bezdrożach Azji. W zasadzie winien był je zmienić już parę dni wcześniej, ale jakoś tak mu zawsze coś wieczorami się czas rozmydlał.... I dziś też by pewnie się rozmydlił, gdybyśmy uderzyli najpierw w miasto - tyle szczęścia, że roztropnie zajęliśmy się najpierw kółkami. Bo walka była sroga: Roberto okazał się znać procedurę zmiany opon raczej teoretycznie, kostkowe gumy - twardymi (dosłownie i w przenośni) przeciwnikami, a przecież nie mieliśmy na podorędziu googla z podpowiedziami. Koniec końców po ponad trzech godzinach walki odbębniliśmy zwycięstwo, ale z rajdu po nocnym Khorogu pozostały niespełnione, zasnute głeboką już nocą mrzonki...

Dystans dnia: 238km (6361km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: