Karakorum

Karakorum

środa, 27 lipca 2011

Dzień 27. Song-kul-Zdrój

Lecchu:

      Na dzień dobry rasowy numer, jakim częstuje się przyjezdnych pod każdą szerokością globu i w każdej chyba kulturze - bulimy więcej niż się umówili my byli wieczorem z właścicielem. Przyjazny wojak-emeryt z inklinacjami na biznesmena ceduje nas gładko na swą smagłą a nieprzejednaną żoninę, która uzbrojona w traktowany niczym ostateczna wyrocznia komputerowy wydruk cennika z Worda kroi nas zdrowo za wczorajszą, skądinąd niedużą wódkę. Kroi mocno, kroi szczerze, kroi tak po matczynemu, od serca - cóż, w górskich dolinach Kirgizji jak na lekarstwo zapewne takich rumianych, wyżartych białasów, z kilometra śmierdzących walutą i niewątpliwym frajerstwem. Także przygoda trwa.


      Niesmak rozstania pokryć się staramy kawą i pejzażem, wchłanianymi po równo na nieodległej przełęczy. I pity nieśpiesznie ów dekokt magiczny, warzon z kawy, pyłu i nieziemskiego krajobrazu, tradycyjnie już wpędza nas gibko w nastrój radosny. Z zadumą ślęczymy nad śniadaniem skromnym, pozując mimochodem na lokalną atrakcję i główny temat wakacyjnych fotek. Bo ruch tu niczego, aż zaskakuje - to droga dojazdowa do rezerwatu Song-kul, celu licznych kirgijskich urlopowych pielgrzymek. Miejsce to cudowne i niepośledniej urody, które - jak i u wielu innych zagranicznych turystów - i u nas wycieczki podpunkt stanowi istotny. Dojedziem tam za chwilę, za nieśpieszny momencik, po skończonym posiłku i drobince dekadencji, na razie jednak naraz tylko i z zaskoczenia jakby, w sercu gór surowych z odległego świata, takich nieprzygotowanych kompletnie zaskakuje nas z nagła Pan Pułkownik srogi, który za słusznie minionej epoki demokracji tak zwanej ludowej tkwił sumiennie na posterunku swym trudnym na rubieżach imperium zachodnich, dalekich - i na krnąbrny naród polski, dysydentów a warchołów z pewnością pełen, ani chybi na przyszłość ludu (ba - proletariatu!) świata całego świetlaną dybiący, po ojcowsku swe oko surowe zwracał. Raczy nas mianowicie niezgorszym eposem o dawnych tuzach polskiej estrady, o Rodowicz nam prawi o słomianych włosach, kiedy młoda jeszcze była i modę na spodnie-dzwony rozkręcała, o Niemenie też wspomina, o głosie mocarnym, którego fanem do dziś pozostaje - i o Jantar Irenie, urody wybitnej, co tragicznym a przedwczesnym zeszła nam zgonem. Cudnie to bywa w życiu czasami - siedzieć tak w Azji, w głuszy kompletnej, żreć na śniadanie chińszczyznę i spijać kurz z kawinej tafli mrocznej.... i trafić tak nagle na przyprószony nostalgią przeszłość ślad, tak silnie wyryty w pamięci czekisty... Ale to mrzonki przeszłości, duchy zatęchłe jakie - dziś wataha pułkownikowej dziatwy hałaśliwe się sypie z drzwi czarnego Nissana, z którego z tej okazji leje się w eter przedecybelowane disco...


      Rezerwat Song-kul - to chroniony teren ukonstytuowany szczodrze wokół cudownego jeziora o tej samej nazwie. To piękny górski płaskowyż, wypełniony krystalicznym zbiornikiem i z rozmachem pociągniętymi zielonymi pastwiskami. Wygląda w sumie jak kolejny z Pamirów, choć ten jest zielony, na wskroś żywotny - aż dech zapiera. Pięknie tu, po pocztówkowemu sielankowo, co doceniać się zdają i sami szczodrze tu na kanikuły przybywający Kirgizi, a i równie gęsto reprezentowani przedstawiciele wszystkich innych światowych nacji - oczywiście z tych mogących sobie pozwolić na taki leniwy lans w jurtowych hotelach na krańcu świata. Także kurortowo tu nieco, uzdrowiskowo w sumie, z tymi szeregami leżaków i konnymi przejażdżkami - no jakby się w Alpy, do Europy przenieść na chwilkę. Nie przeszkadza nam to jednak wtopić się grzecznie w zastany tu klimat, tyle że funkcję krezusowskich leżaczków pełnią u nas ignorancko wyświechtane karimaty.


      Zwalniamy w tej Kirgizji, zwalniamy zdecydowanie. Już nie śpieszy się nam nigdzie, już powoli acz nieuchronnie zaciąga nam niebo widmo powrotu. Odsuwamy je skrupulatnie (nawet jeżeli nieświadomie) w głąb myśli i przeciągamy niemiłosiernie każdą wypoczynku chwilę. Tak i dzień cały niemal przepędzamy w tym cudownym rezerwacie, podziwiamy wałęsające się tabuny koni i gigantyczne stada baranów (owiec?), dopiero pod wieczór z płaskowyżu zsuwamy się miękko ku wschodnim dolinom i zapadamy na nocleg w otaczające Naryń parowy (tym razem chodzi miejscowość o nazwie identycznej z rzeką). Sącząc browary i lustrując mimochodem gwiaździste niebo podejmujemy jeszcze ważką decyzję o chwilowej rozłące - Roberto chce zrealizować ambitniejszą trasę po kirgijskich masywach, drogami wymagającymi, a i często nieprzejezdnymi dla masywnego samochodu. Umawiamy się więc zatem za dni kilka nad jeziorem Issyk-Kul oraz na telefoniczny cowieczorny wzajemy "monitoring bezpieczeństwa".


Dystans dnia: 178km (7853km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

2 komentarze:

Roberto pisze...

Jako że tam byłem i wódkę z Wami w tej jurcie piłem to komentarz krótki do tej sytuacji rozliczenia napiszę.
Bo ja to odebrałem trochę inaczej i nie chciałbym aby przyszli podróżnicy odnieśli mylne wrażenie jakoby Kirgizi chcieli nas skubać na kasę. W końcu facet płaci rocznie 1500 $ za dzierżawę gruntu od państwa, sam robi potrawy i jakoś musi utrzymać rodzinę.

Cena ostateczna za osobę wyniosła 11 $. W tym: nocleg z pościelą w jurcie, kolacja z wódką (właściciel postawił 0,5L plus nasza i śniadanie dnia następnego).
Siedzieliśmy do 2-ej w nocy, a może i później.
Samo spanie kosztowało 5,50 $, ale jeśli siadamy do kolacji to nie dziwmy się, że to może nie być za darmo. (choć mowy o tym nie było).
Szkoda też, że nie zostaliście na śniadanie tylko bez pożegnania pojechaliście w dalszą drogę. Ja zostałem i dla mnie ten posiłek z tymi ludźmi w chyba najpiękniejszym miejscu tej wyprawy był wart o wiele większych pieniędzy niż kilka dolarów. W końcu po to tam pojechałem.

W Talas, kilkaset kilometrów dalej, pewien człowiek ze sklepu warzywnego, w środku nocy przyjął mnie pod swój dach, nakarmił, na śniadanie jego żona usmażyła ryby, w prezencie i na pamiątkę spotkania dostałem tradycyjną czapkę i kategorycznie nie chciał za to żadnych pieniędzy. Zostawiłem mu 20 $ i wcale tego nie żałuję.

Fakt jest faktem, że nie do końca wiedzieliśmy o tym iż to kobieta w Azji trzyma kasę. I to z nią trzeba rozmawiać o cenach.

Roberto

Lecchu Powsinoga pisze...

Lecchu:


Może rzeczywiście należy tu dokładniej doprecyzować sytuację, aby nie wkradły się Czytelnikom zbędne niedopowiedzenia, a i by podróżnicy chcący bazować na naszych doświadczeniach nie wynieśli błędnych interpretacji:

- z Panem Wojakiem-Emerytem (W-E) umówiliśmy się na rozdrożach na kasę tylko za nocleg (bez jedzenia wieczorem i rano). Nocleg rzeczywiście oscylował koło 5,5$ za głowę

- po dojechaniu na miejsce (w międzyczasie uprzejmy pan W-E załatwił jeszcze Robertowi benzynę z beczki koło sklepu w mijanej wiosce) wyraźnie odpowiedzieliśmy negatywnie na wystosowaną przez żonę Pana W-E propozycję kuszania (jedzenia) tak wieczorem, jak i rano

- mimo to rodzina zaprosiła nas do "świetlicowej" jurty na - jak to ujęli - "powitalny" poczęstunek, nawet logiczny w świetle tak często spotykanej w Azji gościnności

- poszliśmy, bo tak nam się wydawało, że będzie w porządku (przyjęli nas, zapraszają - sama uprzejmość wymaga przyjąć zaproszenie; do tego rzeczywiście część wycieczki pałała chęcią bliższego poznawania autochtonów)

- w czasie poczęstunku gospodarz wyciągnął ichniejszą wódkę do spróbowania; odwdzięczyliśmy się wyciągając i naszą. Ile tego poszło - nie wiem, w sumie nie obserwowałem nawet zanadto, bo ja za wiele nie pijam, a i czasu więcej spędzałem na zewnątrz paląc szlugi i gapiąc się w rewelacyjne tamtej nocy gwiazdy ;)

- ja z Martą poszliśmy spać wcześniej; do której działała posiadówa? nie wiem, pewnikiem do raportowanej przez Roberta drugiej w nocy

- rano okazało się do rachunku doszła i kolacja i śniadanie dla wszystkich (ze śniadania rzeczywiście skorzystał tylko Roberto - my, nieco zniesmaczeni takimi posunięciami zapłaciliśmy ile chcieli i udaliśmy się na nieodległą przełęcz śniadać po swojemu)

Tyle. Nie stało się w sumie nic tragicznie spektakularnego - ot, trochę tak, jak w Zakopanem górale robią "miastowych", a w Egipcie lokalni naganiacze - białasów. Standard pod każdą pewnie szerokością i długością geograficzną. Morał taki jak wszędzie, że trzeba ustalać płatności z góry - i to rzeczywiście najlepiej z kobitą, o ile - trzeba wybadać to jakoś sprytnie - ona trzyma kasę w domu (bo nie jest to wcale regułą - w Uzbekistanie "u dziadka" głową był "dziadek" i to z nim się liczyliśmy). Także trzeba zachować rewolucyjną czujność.