Karakorum

Karakorum

piątek, 22 lipca 2011

Dzień 22. I tyle. Migło i znikło....

Lecchu:

      Pustka i beznadzieja w tym Karakul. Serio - to aż boli po duszy, przebija do trzewi... serce jakoś inaczej stuka.... Wstaję o dziwo wcześniej niż wszyscy (choć i tak zdecydowanie później niż rowerzyści, bo ci znowu jakby uparli się nam pokazać nasze miejsca w szeregu) i z braku lepszego konceptu idę posnuć się nieco po przysiółku, popodglądać lokalesów, zerknąć o poranku na to legendarnie cudowne jezioro - i do dziś mnie to trzyma. Straszna bieda, brak perspektyw, po prostu nic - nie ma żadnych stad, upraw, pracy. Ludzie snują się bez celu, przystają na rogach, gawędzą... ani sklepu, ani szkoły. Jezioro słone (ponoć bez ryb), woda w jednej tylko studni - i uderzający brak mężczyzn. Znaczy - są starcy, są i chłopcy, to oni wespół z kobietami biegają do studni po poranny kontyngent wody, ale mężczyzn w sile wieku, mężów - nie ma. Nawet homestay, w którym nocujemy, prowadzi kobieta z czwórką dzieci, która notabene po wodę dla swych przelotnych lokatorów wysyła leciwego sąsiada i nieodrosłą córkę. Podejrzewam, że wszyscy zdolni do pracy mężczyźni pojechali w Rosję za robotą, to popularne zajęcie we wszystkich dotkniętych gospodarczymi zapaściami byłych republikach sowieckich. Ale kto się zajmie Karakul? Kto naprawi dach, postawi dom, wybuduje szkołę dla dzieci, którymi szczodrze obdarzają swoje żony tak rzadko widywani mężowie? Smutek i beznadzieja, choć miejsce - piękne. (A może tak jest w każdej biednej wiosce, i nie tylko w Pamirze - które migają mi jeno odgrodzone szybą, mijane codzień w szczurzym pędzie dnia szarego?)


      Dziś poranny przegląd techniczny dekonspiruje niewielki wyciek - Smoczyca broczy chłodziwem. Generalnie to pierdoła, wysoko przy podszybiu, nawet płynu nie ucieka jakoś wiele - jednak wysokość Karakul-a robi swoje, naprawa zajmuje jakieś dwie godzinki. I znów - to nie Smoczyca zawiniła, to sypie się przepływowy prysznic, który wszył jej w kadłub przekonany o swym rzekomym sprycie arogancki właściciel (czyli ja). Miała być ciepła woda na postojach, a wyszło jak wyszło - nie zdążyliśmy go użyć ani razu. Wygląda powoli, że co zrobiła Toyota, to działa i brnie do przodu, co pododawałem ja - już jakby nieco słabiej ;) Korzystając z technicznej przerwy przelewamy również kazahską ropę wożoną przez ostatnie.... hmmm - cztery tysiące kilometrów? w bagażniku w pięciu kanistrach. Odciąża nam to dach, już wystarczająco nadwyrężony nadprogramowym balastem (zapasowe kółko zeskakuje z dachu spowrotem do bagażnika).


      Zaoperowaną furmankę przetaczamy w sumie niedaleko, na wciśnięty między wioskowymi sadybami a ogromem wodnego dominium pas ziemi niczyjej, oprószony bielą soli brzeg jeziora. Wzbudza w nas ono bezapelacyjną, intensywną estymę - to Karakul, Czarne Jezioro, wielki górski akwen otoczony wiecznie oczapowanymi, ponad sześciotysięcznymi szczytami. W nocy nie widać było jego rzetelnych rozmiarów ani niekwestionowanej urody - tkwimy w niekłamnym podziwie dla tego cudu natury. To niby w sumie po prostu kolejny z Pamirów (ergo rozpościera się szeroko między odległymi o kilkadziesiąt kilometrów pasmami), jednakowoż tym razem dodatkowo zalany jest wodą potężnego jeziora - widok wręcz przytłacza, zapiera dech, o który wszak i tak trudno na takiej wysokości. (A może to przez fajki było? Tyle ich tam wypaliłem w niemym zachwycie...)


      Barażymy chwilę w tym cudownym miejscu, kręcimy panoramy, snujemy wątki, gapimy w przestrzeń. Doczekujemy w końcu odwiedzin - to dzieci oczywiście, jak to najczęściej bywa. Tylko one bywają wystarczająco odważne i odpowiednio ciekawe obcych, aby udało nam się zaprząść niteczki porozumienia. Ale juz widać rys muzułmańskiej kultury, już znać, kiedy wychowawczy imprint zmienia beztroskie, otwarte roześmiane dziecko w oschłego, poblokowanego przedstawiciela obcej nacji - w Karakul odbywa się to gdzieś na przestrzeni ośmio-dzisięciolatków. Młodsze z radością i po dziecięcemu, bez obaw i oporów biorą od nas cukierki, pozwalają się fotografować, udzielają pierwszych (i ostatnich w sumie) lekcji tadżyckiego, podczas gdy pilnująca ich siksa - taka może jedenasto-dwunastoletnia gówniara - już zasłania chustą twarz, już skromnie odwraca głowę, zwłaszcza przed obiektywem. I choć cukierków pragnie nie mniej niż maluchy - odziedziczony bagaż kulturowy nie pozwola jej na kontakt z obcymi (tyle dobrze na razie, że przyjmuje je pośrednio, od swych podopiecznych; ale co za chwilę - zniknie w burce na resztę życia?). Szkoda - dwa-trzy lata różnicy w wychowaniu, a my już dlań są inni, obcy. I tacy pozostaniemy pewnikiem na zawsze.


      Z Karakul suniemy dalej Pamir Highway-em na północ, w stronę Kirgizji. To ostatni nasz dzień w Tadżykistanie, ostatnie chwile w tych dzikich marsjańskich pustkowiach. Jedziemy wzdłuż granicy chińskiej ...choć może raczej jedynie wzdłuż jej materialnej manifestacji. Sama granica geograficznie znajduje się dwa górskie pasma dalej na wschód, płot z kolczastym drutem, nieme świadectwo bliskości w przyjaźni i szczodrości we wzajemnym poszanowaniu między dwoma komunistycznymi kolosami zbudowano za Sojuza po prostu tam gdzie łatwiej, tam gdzie droga. Każdy pniaczek na ten płot, każde kilo kolczastej empatii trzeba było przywieźć "z dołu" - tu nigdy nic nie rosło, nigdy nie było hut. Tak i łatwiej stawiać zasieki, łatwiej pilnować rubieży właśnie z asfaltu, nawet tak zmęczonego jak ten, którym jedziemy.

      No i Roberto postanawia zafundować sobie cudowny filmik - ot, potnie sobie kępą piachu wzdłuż obwarowań byłego Imperium, tylko on, jego Afryczka, zasieki sojuza i niesamowite tło pamirskiego krajobrazu. My zaś z Smoczycą drogą pruć mamy stosownie, co by na cyfrowej kliszy dla potomność (a pewnie dla kolegów bardziej, no bo gdzie tam potomność zechce doceniać takie ekstrawagancje) uwiecznić jego ułański wyczyn. Doigruje się względnie szybko - gdzieś tak może po paruset metrach.... Ubita dotychczas nawierzchnia bez ostrzeżenia przechodzi w łachę luźnego kopnego piachu, który oczywiście stopuje i zakopuje ciężki motocykl. Nim chłopaki wypchną Afryczkę spowrotem na asfalt, zdążą parę razy zgubić płuca (to wciąż okolice czterech tysiący metrów) - no ale filmik jest (ino, że go tu nie ma :D)

      Fotki z odcinka Karakul - przejście graniczne:


      Przejście graniczne między Tadżikistanem a Kirgistanem - a może raczej jego tadżycka część - znajduje się na przełęczy, na 4300m n.p.m. To nieprawdopodobne, w jakich warunkach żyją tu pogranicznicy - żołnierze może i okupują coś, co umownie możemy spróbować nazwać budynkiem, o tyle cała reszta (celnicy, antynarkotykowcy, korpus sanitarny) żyją w zwykłych transportowych kontenerach. Na czterech trzysta! Dodatkowo podczas wspólnego przypalania cygaretów (to nieodzowne, jeżeli chcieć się choć nieco podprzyjaźnić) chłopaki zeznają, że pomimo lata śnieg tu wali im co drugą noc - kosmos!. Ale to i nie dziwota - jesteśmy na przełęczy głównego pasma Gór Zaałajskich, monstrum sięgającego miejscami ponad siedem tysięcy n.p.m. To te góry odpowiadają za marsjański, ubogi w wodę i roślinność charakter pustkowi Pamiru, to one zatrzymują gnane z północy chmury i wyżymają z nich niezbędną życiu wilgoć. Głównie Tadżykom z przejścia na łeb :)

      Pierwszy kontener - celnicy. Widać dbałość o wystrój i estetykę - chłopaki właśnie malują swoją budę. Bardzo mi to pomaga - chyba nic tak nie wspiera mdlejącego z braku tlenu Europejczyka z nizin jak intensywny zapach rozpuszczalnika nitro. Oczywiście nie mam gdzie usiąść, więc podczas pogawędki ze spisującym mnie czynownikiem zastanawiam się coraz płynniej, czy to będzie aby duży nietakt (czy też może międzynarodowy skandal dyplomatyczny), jak im tu elegancko zjadę i wpierdolę się w - na przykład - świeżo pociągniętą olejną farbą okiennicę. A pan celnik oczywiście wydaje się być głuchy na moje monity z prośbą o wywietrzenie - albo chociaż o chwilę spaceru....

      Na szczęście wytrzymuję - choć następna kontrola dotyczy narkotyków. I jak ja tam wyglądam w oczach bądź co bądź specjalistów, taki rozpłynniony deczko, rozcieńczony wdychniętym u sąsiadów rozpuszczalnikiem? - zachodzę w głowę do dziś. Nie mniej jednak kolejny kontener przebrnięty, kontrola sprowadza się w sumie do wypełnienia jakiś papierków, trzech pytań o narkotyki, broń i klejnoty i zwyczajowych już pytań o zarobki w Polsce. (Tak, pytają o kamienie szlachetne, których wywóz jest tam szczególnie pilnowany; nie wiem, czy ich źródłem jest głównie Tadżikistan czy Afganistan - ale po tamtych okolicach, zwłaszcza w środowiskach bliskich przemytniczym, krążą rubiny jako wymienna waluta skuteczniejsza do przenoszenia i ukrycia od narkotyków, a łatwiejsza do zdobycia od dolarów - bo jak kto wie gdzie, to sobie sam jej ukopie; sporadycznie nawet innostańce jak my dostają w górach ofertę zakupu klejnotów, zwłaszcza, jeżeli wzbudzą zaufanie u dysponentów.) Piesio też tam niby jest na stanie, ale jakieś taki rozlazły, smętny... wypalony jakby... Absolutnie nie wyrywny.

      Ostatni budynek - to wojsko. Jakby mniej uśmiechów, więcej wysztywnienia (szeregowcy odmawiają papierosów!), rozmowy tylko półgębkiem, zamierające, niepodtrzymywane. Z trudem wyciągamy z nich, że tkwią tu w niebie na czterotygodniowych zmianach, przy czym pierwszy tydzień to tylko aklimatyzacja, bez służby. Ale i tak pozostałe trzy - to morderczy wyścig po górach, nierówne szranki, w których rekruty ganiają się z przemytnikami i z wysokością (ich też - pomimo aklimatyzacji - dotyka choroba wysokościowa). Ożywają tylko na chwilę, proponując nam truchło wielkiego górskiego drapieżnika, ustrzelonego onegdaj orła czy jakiegoś ichniejszego myszołowa. Przystopowani naszą odmową ponownie zamarzają.

      Pan najważniejszy oficer zabija mi ćwieka pytając nagle z dupy franc o nazwisko polskiego prezydenta. Trzy tygodnie w drodze, wrażeń - multum i to niepoślednich, wysokość (plus nitro!) - i kurcze, prawie się wykładam, tak niespodziewane zaszedł chłop mnie z flanki. Rozmawiamy chwilę o polityce (oczywiście smoleńska tragedia - dotarło i do nich pod chmury), a ja wciąż zachodzę w głowę - co by było, jakbym skrewił? Czy to test jest sprytny aby, czym ja Polak i legalnego paszportu dzierżca, czy też ciekawość zwykła, na nudnej przełęczy w zasadzie w niczym osobliwa?

      Rozpoczynająca się za szlabanem ziemia niczyja początkowo jeszcze chwilkę pnie się w górę - na przełamanie zdobnej pomnikiem kozicy Marco Polo przełęczy Kyzyl-art. Tu strzelamy kolejne lansiarskie foty i zaczynamy mozolny, długi zjazd do postu kirgijskiego. Tak, zjazd i to długi - bo wygląda, iż Kirgizi są jakby "mniej głupi": swoje posterunki zbudowali daleko, już na wylocie z gór w dolinę Ałaju. Nie tkwią w górach na czterech tysiącach, nie czopuje ich śnieg okrągłym rokiem, nie doskwiera tlenu głód. Ale ma to i koszta oczywiście (choć może u kierowców jeno) - droga niczyja między posterunkami ma z 15 km, a jest niczyja tak na serio, bez ściemniania: nikt o nią nie dba. Więc jak na międzynarodowy szlak, na czerwono ryty po drogowych mapach (tak, to nadal M41 Pamir Highway, główna arteria łącząca GBAO - i pośrednio cały Tadżikistan - z Kirgizją) stan sobą prezentuje gorzej niż opłakany - to tu natrafiamy na brody, na przełomy potoków, które zerwały drogę. Dopiero za kirgijskim postem granicznym droga ponownie wskakuje w asfaltowe kubraczek.


      Sam post sympatyczny i luzacki - aż zanadto nawet. Chwilę oczywiście poczekać musimy, całując grzecznie mroźny metal granicznego szlabanu - tak, abyśmy znali mores, swoje ulokowanie w wielkiej piramidzie międzyludzkich zależności, nie mniej jednak potem cała akcja granica przebiega szybko i uprzejmie. Jest tak luźno i tak szybko, że celnik nie każe nam nawet wypisywać wrymiennych wwozów (deklaracji celnej m. in. na samochód) - twierdzi mianowicie, że nie trzeba! Upewniamy się parokrotnie, czy dobrze zrozumieliśmy coś tak nieprawdopodobnego, ale nie - celnik z trudem acz ostatecznie przekonuje nas, ze deklaracji pisać nie nada.... Mści się to oczywiście później na granicy wyjazdowej, której czynownicy mają odrębne od naszego obecnego celniczyny zdanie, ale to opowieść na za kilka dni dopiero. (Aaaa - strachowki też tu niby nie wymagają, ale w świetle późniejszych rewelacji z postu wyjazdowego na temat wrymiennego wwozu nie wiem, jak podchodzić i do tej wypowiedzi pana celnika.) Teraz przekraczamy granicę kirgijską i od razu jest mocno - dolina Ałaju.

      To jest nawet lepsze niż co poniektóre z Pamirów - też wielkie, też szerokie, też otoczone gigantycznymi górami (Ałajskimi - i Zaałajskimi, z których zjeżdżamy właśnie), ale zielone, trawiaste, żywe. To tu mieszkają w jurtach Kirgizi wypasając konie w swobodnie tułających się tabunach. Ciężko ogarnąć wzrokiem tą niewiarygodną przestrzeń - dość rzec, że ciągnie się toto ze wschodu na zachód przez jakieś 200 km, a szerokości miewa nawet i 40. I płaskie to takie, takie oko niezasłaniające, takie jak... no jak Pamiry właśnie. Tylko zielone, murawą wymoszczone - straszny kontrast w porównaniu do oglądanych ostatnimi dniami burych pustkowi.


      Ale znów jest wieczór i znów jest późno. Więc - miast sycić wzrok, gimnastykować i maltretować pamięć nowymi pejzażami, jakieś wrażenia kolejne akumulować - znów musimy napierać do przodu, do przysiółka. Pierwszym sensownym, już po zmroku namierzonym, okazuje się Sary-tasz, nieduże miasteczko na skrzyżowaniu dróg. Ale tu już cywilizacja, tu już jest prąd - dla wygody innostrańców załączają nam nawet w gastnicy elektryczny grzejnik na noc (domowej roboty skądinąd - ot, rozpalająca się do czerwoności spirala grzewcza wpinana bezpośrednio w kontakt, system nawet mi i znany z dzieciństwa, z wizyt u babci). Także pożegnanie z Pamirem, z pustką, przestrzenią i dzikością - już definitywne, choć niesycące, zbyt rychłe.....

Dystans dnia: 100km (7052km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

"czy to będzie aby duży nietakt (czy też może międzynarodowy skandal dyplomatyczny), jak im tu elegancko zjadę i wpierdolę się w - na przykład - świeżo pociągniętą olejną farbą okiennicę"

:-)
ciśnij dalej, czeka na następne "odcinki"

Czaya