Lecchu:
     
To już dokumentnie ostatni przystanek naszej wyprawy. Lwów. Oczywiście nie możemy mu poścwięcić tyle czasu, na ile zasługuje - ale nie możemy też się oprzeć wrażenie, że... to taki Kraków, ino że Lwów ;). Ładne, odnowione kamienice, zabytkowe stare miasto pełen turystów, knajpek, kościołów i wybrukowanych kocimi łbami zaułków. Na pewno może się podobać - ale jak bym miał komuś polecać miasto na Ukrainie, to niech jedzie do Kamieńca: urokliwsze, a mniej się zmęczy od łażenia, bo mniejsze.
     
A potem to już tylko droga za zachód. Granica mija bezpłciowo, nikt się nas nie czepia, nie każe wypełniać stosu druczków. Nikt nawet nie jest zainteresowany pięcioma kanistrami na dachu, ba - polscy celnicy nawet nie zaglądają do samochodu.
     
....I tyle - Polska. Wróciliśmy. I choć tyle się dla nas wydarzyło - niczym podróż do Alicji za lustro i spowrotem - świat się nie zmienił i nie zawalił. I jakby nawet ta podróż nie przemeblowała nam pod czaszkami, świat naszej nieobecności za bardzo nie zauważył. A piszę to, aby podkreślić to zderzenie z rzeczywistością, jakiego dostąpiliśmy po powrocie - nam się naiwnie wydawało, że i świat powinien tkwić w podobnej do naszej ekscytacji, a tu nic, nic się nie zmieniło, szaro po staremu. Także powrót do tej tzw. 'normalności' - ciężki, bardzo ciężki.
     
Na szczęście Smoczyca wciąż jest z nami - i wraz szczerzy kły na nowe drogi.
Dystans dnia: 348km (15169km).
Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.