Karakorum

Karakorum

niedziela, 31 lipca 2011

Dzień 31. Pieczone pyry

Lecchu:

      Po wczorajszych demonach śladu brak. Skalna ściana z naprzeciwka przyjaźnie pręży swe granitowe muskuły w świetle porannego słońca. Porzucone siedliszcze nadal pielęgnuje swój syndrom wykluczenia, odciskający wyraźne, głębokie piętno zaniedbania na pozbawionych wypełnienia oczodołach okiennic. Jest sielankowo.

      Dziś kontynuujemy podróż do rezerwatu Toktogul-kul, przebijając się dalej na zachód drogami o różnym stopniu degradacji. Bywają rewelacyjne asfalty, bywają szutry, bywa i gruntówka. Na jednym z licznych dziś rozjazdów, przy "białej drodze oznaczonej jako lokalna na mapie 1:3mln" lokalsi pukają się w czoło na samą myśl, iż ktoś mógłby chcieć w nią skręcić i radośnie pognać w góry autem. Dobrze, że pukają, bo Roberto - który potem skręci w ten szlak - opisuje go jako ścieżkę pieszą do wycieczek górskich z elementami ekwilibrystyki motocyklowej (nawet tam glebę zalicza jakąś skromną - jako dodatek do oberwania chmury, które mu raczy zaserwować natura). W każdym razie bez szans na przejazd samochodem. Także jedziem i jedziem tymi górkami i padołami, a rutyna powoli wkrada się wraz z kurzem wszystkimi nieszczelnymi porami Smoczycy.


      Ale przynajmniej gdzieś w tych zapadłych, z lichym kontaktem z cywilizacją dolinach Lesio nabywa butelkę miodu. Pszczelarze tu pełną gębą, naprawdę oddani swemu powołaniu - nawet dom swój dzielą przez ścianę z licznymi barciami. Według Lesia, który jako jedyny ryzykuje wycieczkę z drogi do pszczelarskiej sadyby, kolesie nie mają na widocznych fragmentach skóry miejsc wolnych od ukąszeń... Także surowe to życie - to zdobywanie miodu, ale dzięki temu mamy jakąś odmianę od chińszczyzny, ryżu, lepioszek i arbuzów.


      Ostatecznie dojeżdżamy do asfaltu. Porządnego, solidnego. To ponownie M41 - tak, tak, ta sama, która w Tadżikistanie nosi miano Pamir Highway. Ot, zakreślilimy po Kirgizji krąg nielichy i bardzo niedaleko stąd dziś do Dżalabadu czy miasta Osh (odwiedzonych a gdzieś przed tygodniem jakoś chyba). Zresztą - tu nie trudno o takie pląsy, tu dróg niewiele i o pętelki łatwo. Na razie gnamy nieco na południe główną arterią Kirgizji, łączącą Biszkek (stolicę) z Osh (drugim co do wielkości i znaczenia miastem kraju). Od razu znać zmianę klimatu - życie przy drodze nabiera rumieńców, jurty rozsypane po połoninach niczym sól po naszych drogach zimą. Obok jurt już nie tylko gospodarcze obejście czy tabunik kobyłek - tu już ewidentnie wypada dodatkowo zaparkować gablotę lub co najmniej wierzchowca mechanicznego.

      A - i namierzamy takie cudo, jedyne tego typu, jakie widzieliśmy podczas całej wyprawy:


      Im bliżej Toktogul-kul - tym droga nabiera w pełni alpejskiego, wręcz tyrolskiego klimatu. Tu knajpki, zajazdy i pensjonaty ścigają się o lepsze z rozłożystymi, owerandowanymi niczym kiściami winogron hotelami. Zdecydowanie inna to Kirgizja, bogatsza, ueuropeizowana - inna niż ta, po której jeździliśmy do tej pory, po której polubiliśmy jeździć.


      Nad jezioro Toktogul-kul dojeżdzamy nawet wcześnie. Zahaczamy o targowisko, kupujemy sobie ziemniaków, kupujemy oleju - i tak, robimy sobie nad brzegiem tego klimatycznego zbiornika FRYTKI! Każdemu z nas powoli chyba brakować zaczyna naszego zachodniego "kręgu kulturowego" - uczta z przypieczonych nieco w tłuszczu pyrów i dłuższa chwila osobistego lenistwa zdają się być niezbędne każdemu z nas. A jeszcze Leś dodatkowo dobywa wreszcie wędki, którą pieczołowicie wieźliśmy do tej pory w bezkresnych trzewiach Smoczycy i moczy sumiennie jej stosowny koniec w bezrybnych ponoć wodach tego słonego wszak jeziora - także nastrój relaksacyjny zapanował gębą pełną (ba - nawet ja-wegetarianin, niezagrożony perspektywą złowienia czegokolwiek w tych pozbawionych kręgowego życia wodach, przytrzymuję czasem Lesiowi... napisałbym 'kija', by nie było niegramatyczngo powtórzenia w niniejszym zdaniu, ale mogłoby to nie zostać zrozumiane zgodnie z mym zamysłem - dlatego niech zostanie 'wędkę').


      Sielankę psuje tylko na chwilę fakt znalezienia małej kikimory. Miała z pięć centymetrów:


      Aaaa - i woda nas wreszcie zlała po drodze, taka, co to z nieba sobie spada sama! Po raz pierwszy od Kazahstanu, od tej nocy, kiedy Leś na pustyni uciekał do auta, w burzy, z namiotu. Wieki temu to było chyba.


Dystans dnia: 251km (9079km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.