Karakorum

Karakorum

wtorek, 26 lipca 2011

Dzień 26. Zielona tułaczka

Lecchu:

      Dziś brniemy przez Kirgizję. Przez jej zielone zaułki i magiczne dolinki, przez zagubione w górach przysiółki i wysmagane erozją kaniony. Droga wiedzie powoli, pnie się ciężko po graniach, by opaść zmęczoną w parowy. Mijamy może ze cztery samochody, a może i to nie.... Góry przecudne - dominuje zieleń, choć nie zawsze i nie wyłącznie. Dzień obradza spektakularnymi krajobrazami z każdym mozolnie mijanym kilometrem, ale - choć przepiękny - nie obfituje w jakieś dramatyczne wydarzenia. Może tylko z rana udaje mi się podczas dokręcania kół ukręcić jedną z nakrętek, ale zapytany o konieczność wymiany mechanik z politowaniem w głosie skonstatował, że mam przecież w tym kole jeszcze pięć innych, sprawnych. To po co się niby babrać? Maleńki się poczułem taki, zniewieściały... Tam na wschodzie standardy to mają inne, elastyczne jakby - gdzieżby u nas dopuścili do ruchu samochód z kołem na śrubach dobrych li tylko dwóch? A u nich rzecz to ponoć - według mechanika - zwyczajna.


      Brniemy tak powoli w kierunku doliny rzeki Naryń. I tak sunąc z wolna, nienachalnie, trochę naprzód, a i nieco w górę dobijamy do kolejnego magicznego miejsca: przełęczy o wdzięcznej roboczej nazwie Ta_Cudowna_Przełęcz_Przed_Doliną_Naryniu_Z_Której_Był_Ten_Niesamowity_Widok (nie udało mi się znaleźć jej nazwy, ale w sumie nie jestem pewien, czy nadawanie nazw takim tkniętym boskim pięknem miejscom nie znieważa ich nieziemskiego charakteru). Moim zdaniem - to najcudowniejsza widokowo miejscówka w Kirgizji spośród tych, które odwiedziliśmy. Zdjęcia oczywiście nie oddają nawet ułamka klimatu, ale i tak je załączę:


      Droga w dole, doliną rzeki Naryń - choć piękna - męczy nas swym mozołem. To 30 kilometrów fenomenalnej tarki, wręcz jej archetypu, Matki Wszystkich Tarek, po której Smoczyca w jedynie adekwatnym w Jej obliczu nabożnym skupieniu zdolna jest sunąć maksymalnie kilkanaście km/h. Łatwo policzyć, iż na ten nikczemny skądinąd fragment poświęcamy ponad dwie godziny nieustanny wstrząsów - coś, od czego odwykliśmy używając dni kilka asfaltu.


      I kiedy umordowani docieramy wreszcie do rozstaju dróg, zdecydowani oddać się Morfeuszowi w objęcia w pierwszej nadającej się ku temu, a zdolnej skryć nas przed oczami postronnych przydrożnej dziurze - z nieba spada nam (dobra - wyłania się w swym wehikule z tumanu kurzu) właściciel Jurta-Hotel-u. Obrotny koleś, były wojskowy, właściciel kilku jurt w górze doliny proponuje nam skromny nocleg na swoich włościach. Cena zachęca - zwłaszcza, gdy wziąć pod uwagę konieczność bicia namiotów na wietrze. Tym razem mści się na nas fakt, iż nie płacimy z góry umówionej kasy - ale dowiemy się o tym dopiero jutro, dziś rodzina właściciela podejmuje nas kolacją, snuje opowieści, częstuje wódką... Ukołysani pieśnią gwiazd zapadamy w sen.

Dystans dnia: 178km (7675km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: