Karakorum

Karakorum

poniedziałek, 11 lipca 2011

Dzień 11. Welcom to Uzbekistan

Lesio (email z trasy):


Strach ma wielkie oczy. Granica nie taka straszma. Niestety duzo formalnosci, ale w sumie OK?
Kolenje zastanawianie sie ktora to godzina i o ile przestawic zegarki. Niby mamy mape ze strefami. Jednak sie okazuke ze pytakac kogos ktora godzina to cos nam sie nie zgadza.
Wymiana waluty na granicy u cinkciarza po kursie 1 dolar = 2000 Sumow, to kurs czarnorynkowy bo w banku 1600 Sumow. Fajowo bo okazalo sie ze po wymianie 50$ mam mnostwo kasy (czytaj banknotow).
Plany byly ze bedziemy dzisiaj spali w Nukus, ale okazalo sie ze droga w Uzbekistanie na szczescie nie ma juz krztaltu tarki kuchennej tylko asfalt i uda nam sie dojechac do Khiwy.

Czuj duch.



Lecchu:

      Z samego rańca usiłujemy grzecznie zgłosić się na przejście, aby procedury graniczne urwały nam jak najmniej czasu z 3-dniowej wizy tranzytowej. O europejska naiwności! Podjeżdżamy pod wyjazdowe przejście kazahskie, gdzie natrafiamy na oczekującą już spory okres czasu kawalkadę samochodów. Z "dalekich" obcokrajowców jesteśmy tylko my - reszta kolejki to Kazahowie, Uzbecy ...i inne narody o podobnie azjatyckich rysach, po których ciężko się zorientować kim są. Granica ma "chwilową" przerwę. Jak długą - nikt nie wie. Brama zatrzaśnięta, za ogrodzeniem pogranicznicy snują się jakoś leniwie i bez celu. Próba podpytania żołnierza z pierwszej obsługującej bramę budki kończy się ostrą reprymendą w nieznanym mi języku. Czekamy.

      W międzyczasie uskuteczniamy integrację z czekającymi wraz z nami lokalesami, deliberujemy nad lenistwem pograniczników (oni też nie wiedzą czemu przejście stoi), odpowiadamy na zaciekawione pytania o nasze pojazdy (zwłaszcza Africa Roberta tradycyjnie wzbudza największe zainteresowanie - Azjaci mają naprawdę sporego fijoła na punkcie motocykli). Czas płynie, wiza ucieka....

      Nagle zamarli do tej pory, wygrzewający się na słońcu ludzie gwałtowie ożywają i poczynają się realizować w zaaferowanych podrygach. Widać nieliche doświadczenie (lub intuicję), bo rzeczywiście za parę minut ów żołnierz z pierwszej budki coś zakrzyknął - i przed jego okienkiem ustawiła się grzecznie kolejka petentów. Kolejne już karteczki i ważne papierki, których wypełnianie przychodzi nam już z większą łatwości (choć wciąż nie łatwo) i... nic. Czekamy dalej. Znów mija kilkanaście minut, nim bramy przejścia - niczym odrzwia Hadesu - wreszcie się rozwierają. Jesteśmy gdzieś w trzeciej dziesiątce kolejki - ale nagle wszyscy z aut przed nami zaczynają na nas machać i kazać podjeżdżać pierwszym. Do dziś nie wiem, czy to z sympatii do tych (w ich mniemaniu) mołojców z Polski, którzy taki kawał przywiosłowali do nich z Europy - czy też mieliśmy być jako pierwsi rzuceni na żer wypoczętych celników, nie mniej jednak przepuścili nas wszyscy i wjechaliśmy do hangaru. A tam się zaczęła prawdziwa Azja.

      Pasażerowie (Leś i Świerszcz) realizują swą przeprawę/odprawę z buta. My (ja i Roberto) podjeżdżamy. W teorii powinniśmy zacząć coś wypełniać, jakieś papierki składać, coś pokazywać - może nawet bulić... ale nie, nas podprowadzono na południową stronę budynku, gdzie w promieniach przedpołudniowego słońca nabierał życiowego dystanu umundurowany (choć rozchełstany) jegomość z zzutumi butami. I tyle - on pali, my stoimy, macamy się wzrokiem, leniwie rzucanymi uwagami przerzucamy pomosty nad kulturowymi dzielącymi nas różnicami, czas płynie... Ktoś się dosiada, ktoś odchodzi, palimy kolejną kolejkę - i nic, czas nadal bieży... Pan jest chyba ważny, bo co chwilę ktoś podchodzi go o coś zapytać, na coś przyzwalająco macha dłonią... Powoli przesuwają się samochody z kolejki, mijać nas zaczynają już te, z którymi zaczynaliśmy postój przed przejściem - ale nas przyporządkowano do tego ważniaka, więc cierpliwie wraz z nim wdychamy nikotynę i gapimy się w step. (A może jest właśnie jakaś mądrość w takim podejściu do pracy? Hmmm...). Gdy minął stosowny czas pan podnosi swe dygnitarskie dupsko i nie oglądając się na zarozumiałych białasów z Europy majestatczynie odpływa do wnętrza budynku - grzecznie dreptamy pańskim śladem. W środku pod okienkiem, w którym znikną nasz azjatycki pasza spotykamy sąsiadów z samochodowej kolejki, którzy dumają nad nominałami wsuwanych do paszportów banknotów. Jeden ewidentnie wsunął za niski, bo pani z okienka gniewnym gestem wyrzuca jego paszport - zapewne dając mu możliwość ponownego przemyślenia swych inwestycyjnych decyzji. Ogarnęła mnie ambiwalencja: z jednej strony folklor i przygoda, z drugiej - taki jawny rekiet to zdecydowanie poniżej standardów, do których przywykliśmy już w Polsce i Europie. Pojawia się również konstatacja, że w sumie myśmy nic w te nasze paszporta nie wsunęli (nawet nam myśl taka nie przyszła do głowy), więc co to teraz będzie!

      Nic nie było. Ważny pan oddaje nasze papiery, zmusza się do uśmiechu (tak, to chyba właściwe ujęcie - widać było wysiłek, z jakim jego twarz małymi krokami przypominała sobie ten ewidentnie dawno nie używany grymas) i machamy sobie na pożegnanie. Jeszcze tylko kilka okienek (ale już po błogosławieństwie naszego vipa szybkich i bezproblemowych) - i łatwiejszy kawałek granicy za nami.

      Przed brama uzbecką horror... Kurczę - naprawdę, takiego przejścia więcej już nie widzieliśmy. Gorąc jak cholera, brud, syf, śmieci, brama zatrzaśnięta - ale to powiedzymy sobie nic nadzwyczajnego. Przerażający był natomiast widok koczujących tam ludzi - w brudzie i pyle, wspierających sobą mur, śpiących mimo południa na kartonach i starych materacach, gromadzących się w wiejące beznadzieją grupki. Ziemia niczyja, ludzie też wyglądający na nikomu niepotrzebnych.... Masakra - najbardziej przygnębiajace miejsce w całej wyprawie.

      Brama oczywście zamknięta, ale na chwilę uchyla się na widok Robertowego motocykla. Żołnierz obsługujący bramę ewidentnie zainteresowany kwiatem dwukołowej japońskiej myśli motoryzacyjnej przepuszcza Roberta bez zająknięcia, nam jednak zatrzaskuje podwoje przed nosem (a przecież też dysponowaliśmy japońską produkcją, choć czterokołową...). I nic - znów czas płynie. Robert siedzi po lepszej stronie bramy, my po niczyjej, napięcie narasta. Po kilkudziesięciu minutach brama uchyla się ponownie - ale nie dla nas. Algorytm wyboru wpuszczanych samochodów jest nie do uchwycenia, wysyłamy więc Lesia na przeszpiegi do interesujacego się japońskimi technologiami żołnierza. Ten go legitymuje, znika gdzieś na chwilkę ...i udaje, że nie otrzymał żadnego paszportu! Mija kilkadziesiąt sekund nerwowego przekomarzania się, Leś z wysiłkiem śmieje się z tego średniego w odbiorze "żarciku" (w zasadzie go rozumiem, tak to chyba jest na świecie przyjęte - śmiać się z krotochwil najsłabszego nawet humorysty, kiedy temu zwisa z ramienia kałasznikow :D), paszport odzyskany - ale nas to w drodze za bramę nie posuwa. Stoimy.

      Z godzinę po wjeździe Roberta uzbeckie podwoje łykają również i naszą Smoczycę. Myślę, że to i tak bardzo szybko - żadno ze stojących na ziemi niczyjej aut nie zostało wpuszczone przed nami (bez czekania wjeżdżały tylko te co bardziej wypasione fury krewnych i znajomych królika...). Samo przejście - elegancja! Nowe budynki, służby umundurowane i w sumie uśmiechnięte - w porównaniu z odhaczonym przed godzinką przejściem kazahskim to prawie że europejsko! Pani o szczodrym garniturze złotych zębów podaje nam ANGIELSKIE(!) formularze deklaracji celnych, na swój sposób - mimo intensywnych problemów językowych - stara się być pomocna, choć - i to należy przyznać - mamy chyba rozłączne definicje tego, co uważamy za pomoc. W deklaracji uzbeckiej należy wpisać dokładne wolumeny wszystkich posiadanych walut (np mieliśmy 2.36 złotego polskiego). To wymóg, którego niedopełnienie grozi poważnym oskarżeniem o przemyt walorów pieniężnych - ot, taki urok tego kraju. Pomocną panią o złotej, błyskającej zza niepewnie uśmiechniętych ust klawiaturze interesują również dredy Świerszcza, które właścicielka przezornie chowa już pod chustką (to już świat muzułmański!). Pani prowadzi sobie Martę do odosobnionego pokoiku, w zaciszu którego ogląda dredy - widać już znamie innej kultury: pani zadbała, żeby Marta nie była narażana na pokazywanie swych włosów obecnym w publicznej części budynku mężczynom (albo odwrotnie). Świerszcz pochodzi już z pokolenia, w którym rosyjski nie był obowiązkową pozycją szkolnego kieratu, na mnie więc spada próba wytłumaczenia złotoustej celniczce, co to zacz owe skundlone wężoidy, jak się to robi i po co to komu. Rozstajemy się serdecznie w tym samym poczuciu niezrozumienia, w jakim zaczęliśmy.

      Kontrola celna auta ogranicza się do pobieżnego zerknięcia na burdel, w który powoli przeistaczał się nasz ruchomy pałac (tak, tak - chodziło mi o bałagan), wojsko również nie wnosi jakiś fundamentalnych zastrzeżeń, także już po (w sumie) trzech godzinach opuszczamy przejście graniczne kazahsko - uzbeckie. I znów się zaczęło.

      Za bramą natychmiast opada nas znana nam z rosyjsko-kazahskiej rubieży zgraja żyjących z przejść granicznych hien: cinkciarze, pokątni handlarze, znawcy prawd wszelakich etc. Było ich więcej, było ich mnóstwo, byli wszędzie! Tym razem nie dajemy rady się opędzić - po prostu po kilku minutach wytwarzanego przez nich chaosu dajemy po palniku i odjeżdżamy od przejścia o jakieś 500-600 metrów. Co nachalniejsza a bardziej zawiedziona część ichniejszej populacji usiłuje nas jeszcze gonić przez kilkadziesiąt metrów, jednak cóż współcześnie może zrobić spieszony człowiek wobec hegemonii maszyn? Przegrywają. Prócz jednego. Ten dojrzawszy nasz popas (który uskuteczniamy na poboczu li tylko po to, by móc się w spokoju zastanowić, przeliczyć, posprawdzać, zebrać siły przed niezbędnym niestety powrotem do wrzącego cinkciarskiej roju) ogarnia własnego Hundaya i podjeżdża do nas nie niepokojony przez konkurencję. To w ogóle jest lepszy cwaniak - rozmawia z nami z uśmiechem i błyskiem zainteresowania, odpowiada na pytania o strachowke (nie trzeba), ceny ropy, stan dróg, milicję, lokalny folklor. Wzbudza zaufanie, jest taki światowy i elokwentny - i ustawicznie, nadal z tym szczerym uśmiechem swym proponuje nam za dolara 200 ichniejszych sumów. Na moje monity, że oficjalny kurs rządowy wynosi 1600 sumów za dolara bez zająknięcia koryguje mnie, że tak, że owszem, że kurs rządowy jest 1:160, ale on daje lepszy, bo przecież 1:200... I tak się wesoło przekomarzamy - on pisze na szybie 1:200, a ja mu dopisuję zero, on powtarza dwiesta, a ja mu na to dwa tysiacie :D W końcu załapał, że zrobić się nie dam - i nadal płynnie, bez zająknięcia, wciąż z tym radosnym przyjacielskim uśmiechem przemigrował ku propozycji 2000 sumów za dolara. Pakupilim.

      Najwyższym banknotem Uzbeckim jest 1000 sumów. Za 50$ dostaje się zatem plik stu banknotów. Ale my za 50$ Uzbekistanu nie przewiosłujemy - musimy wymienić 150$, a to z miejsca powoduje, że czujemy się bogaci: tyle szmalu! Dodatkowo wymiana Roberta powoduje, że nasz nowy uzbecki przyjaciel wyczerpuje podręczne zasoby mamony i zmuszony jest sięgnąć do grubszych zapasów: otworzył bagażnik swego białego Hundaya. Czy pisałem już, jak często podczas tej wyprawy czuliśmy się jak w filmie? Tym razem jest to tania pozycja sensacyjna - koleś ma w bagażniku sporą sportową torbę pełną uzbeckiej kasy. Zapewne nie jest to - obiektywnie patrząc - jakiś straszny majątek, zapewne jest tam tego z kilka tysięcy dolarów. Ale wrażenienie robi jak z amerykańskich nieskobudżetwoych sensacyjek klasy B czy C.


      Kilka kilometrów za granicą pierwszy uzbecki post(*) potwierdza brak wymogu strachowki w Uzbekistanie. Dziwne. To tak jakby można było jeździć po Uni bez OC na samochód. No nic - co kraj to obyczaj, ale do końca Uzbekistanu jechałem trochę z duszą na ramieniu....

      Droga przez step ciągnie się setkami kilometrów. Pusto. Samochodów prawie żadnych. Tylko my, step i asfalt po horyzont. Tak - właśnie asfalt. Baliśmy się, że na tym odcinku droga będzie równie rozbita, co ostatnie 80 km Kazahstanu - i wtedy nasze 3-dniowe wizy zrobią się jeszcze ciaśniejsze. A tu proszę - raju może nie ma, to na pewno nie autostrada, ale 70-80-90 km/h da sie jechać spokojnie. W pewnym momencie - już w okolicach pd-zach krańca byłego jeziora Aralskiego - to już w ogóle wpadamy na odcinek śmierdzącego nowością gładkiego jak stół szerokiego kawałka asfaltu... Widać potencjał - aż do miejscowości Nukus (gdzie planujemy dzisiaj dowiosłować) odcinki nowej dwupasmowej autostrady przeplatają się z jejże remontem/budową. A jak remonty - to oczywiście ograniczenia prędkości. I dzięki temu udaje mi się rozstać z trzema małymi scyzorykami: w ramach wymiany myśli i technologii pomiędzy przedstawicielami naszej świeżo i na krótko zawartej przyjaźni polsko-uzbeckiej realizujemy wzajemne dary - oni mi uprzejme pouczenie, bym nie pędził tak na złamanie karku 49 km/h na ograniczeniu do 40, ja im zaś nowoczesną chińską broń białą (stylizowaną na tradycyjną szwajcarską).

      Widoki są już - jak dla mnie - wybitnie orientalne. Tu kultura jest już zdecydowanie osadzona w islamie: widać to po cmentarzach, ubiorze, budowlach. Ale i też głównie poza dużymi miejscowościami - w Nukus, gdzie dowiosłowaliśmy pod wieczór i gdzie planujemy zanocować, świat wyglądał jak w typowym dużym mieście zachodnim. Dziewczęta i chłopcy spokojnie nadążają za trendami współczesnej lansowanej w zachodniej telewizji mody, kobiety z chustkami na włosach giną w tłumie rozbawionych młodych nastolatek, które łatwiej podejrzewać o brak biustonosza pod zbyt obcisłymi przykusymi koszulkami niż o hołdowanie tradycjom swoich przodków. Sam Nukus też raczej niewiele ma wspólnego z tradycyjną uzbecką architekturą - wygląda na świeżo wyszorowany, postawiony od linijki europejski moloch. Pozostaje jednak w gestii uzbeckiej (a zatem wciąż dość totalitarno-psychotycznej) jurysdykcji - co m.in. oznacza, że obcokrajowcy mogą się zatrzymać jedynie w wybranych, zatwierdzonych przez ichniejsze MSW hotelach. Nie ma mowy o kwaterach czy gastnicach (pytani taksówkarze odsyłają nas tylko do dwóch drogich hoteli), ludzie wyraźnie boją się rozmawiać o cichym nielegalnym noclegu na jedną noc - a przecież nie będziemy bulić 100$, żeby przespać się w hotelu, na który nie byłoby nas stać również w Polsce... Kolejne kwadransy krążenia po Nukus nie zmieniają naszej sytuacji - pozostaje znowu dzicz, znów się nie umyjemy. Zaraz za Nukus zaczyna się pustynia Kyzył-Kum, dająca niejakie nadzieje na cichy dziki nocleg, więc cóż.... Zapada już zmroku, kiedy kończymy się tankować i powoli ruszamy w kierunku wschodniego wylotu z miasta. Jedziemy główną arterią Uzbekistanu, łączącą jego zachodni (odcięty pustynią od reszty) fragment z centrum kraju, nie dziwi więc spory jak na późną porę ruch. Nie dziwi również kolejny post na wylotowym odcinku Nukus. Zatrzymujemy się tam sami (nawet "nieproszeni"), co by pogadać z milicjantami o jakiś, może tylko im znanych, noclegowniach. Ale nie - noclegów innych niż te przez nas już odwiedzone nie ma. Dodatkowo milicjanci uczulają nas na skorpiony grasujące na otwartym piasku i przestrzegają przed takim ułańskim noclegiem na otwartej pustyni. I tak od słowa do słowa, papierosek do papieroska i... i pozwalają nam się rozbić u nich na parkingu! Bezpieczniejszego miejsca nie znajdziemy - może i ruch duży przez całą noc, ale wokół nas kręci się cały czas kilkunastu gliniarzy. Takoż długo się nie zastanawiamy i bazujemy pod opiekuńczymi skrzydłami uzbeckiej drogówki.


(*) Stały drogowy posterunek milicji/policji/wojska, który w założeniu miał zapewne służyć swym sowieckim panom (to wynalazek z czasów Sojuza, u nas w sumie nieznany) do kontroli ruchu ludzi i pojazdów po terenie Imperium, a który wyewoluował obecnie w kierunku punktu poboru "myta" od kierowców ;)

Dystans dnia: 483km (4168km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: