Karakorum

Karakorum

czwartek, 28 lipca 2011

Dzień 28. Wreszcie Chorwacja

Lecchu:

      Poranek mija nam pod znakiem rozstania - Roberto pogonić ma zamiar swego jednotorowego osiołka po ambitniejszej, zagubionej wśród grani dróżce, nam majestatycznym rozmiarem i sporą masą Smoczycy takie ekstrawagancje nie przystoją.


      Toczymy się zatem powolutku drogami "publicznymi", zaznaczonymi na mapie.... co wcale - jak się dość szybko okazuje - nie oznacza, że spełniają one jakieś standardy, których można byłoby się spodziewać po traktach ujętych na kartografii 1:3mln. Początkowo - po przecięciu na wskroś znużonego chyba swym żywotem miasta Naryń, które dodatkowo łupimy nieco ze spożywczych zasobów - tragedii nie ma: ot, typowa szutrowa dróżka, jakich multum ostatnimi czasy przeeksplorowała dla nas nasza dzielna Toyota. Jedziemy w górnę rzeki Naryń jej południowym brzegiem. Dziury. Tarka. Przysiółki. Sielanka. Nuda. Dłużyzna? No może już trochę....


      Ale już za niedługo, za jakieś 40-50km klimat zmienia się ponownie. Znikają ludzkie siedliszcza, zanikają pola i energetyczne słupy - a pozostaje wąska wyryta rzeczką górska dolina, wijąca się zgrabnie między zielonymi zboczami. Tu klimat jest już typowo alpejski - zielono, las, strome zbocza, doliny wąskie. W dole wartki potok. Daleko w dole. Często bardzo daleko. A droga? Wąska. Coraz węższa. I jeszcze bardziej! Dwie nitki przyklejone do grani. Leś się jara - podoba mu się taka górska przeprawa. Mnie nieco słabiej, bo to ja prowadzę. Świerszcz śpi - może i dobrze, bo by nas już dawno przystopowała. A tak napieramy naprzód - trzeba zachować twarz, to wyprawa przeca, przygoda, ten "adwenczer" cały... a głównie dlatego, że miejsc do zawrócenia jak na lekarstwo. Mijamy kolejne mostki nad szemrzącym rykiem ruczajem, o dziwo w stanie co najmniej zadowalającym - może jednak coś na rzeczy jest z tą "drogą oznaczoną na biało jako lokalna na mapie 1:3mln".


      Na szczęście rzeczywistość szybko wraca na utarte tory i trzeci (czwarty?) mostek przyjmuje nas typowym desigem, jakiego należałoby się spodziewać wśród opuszczonych, dzikich czterotysięczników: w środku jego przęsła zieje do nas przyjaźnie mocarna dziura. Ani ją minąć z lewa, ani z prawa... tzn. może z prawa i dałoby radę, ale koło raczej chyba wpadnie. Trzeba by kombinować jakiś trap, może pniaczka gdzieś urąbać. A może i by nie trzeba było, może by nie wpadło? Hmmm.... A może nie kombinować, może wystarczy poczekać na lokalesa jakiego i zerknąć dyskretnie, jak on to tu robi?


      Czekamy nawet deczko wypatrując czujnie jakiego tubylca - ale tam to chyba mało kto jeździ. Stoimy, dumamy, rozumnie głowami kręcimy... narady z Lesiem uskuteczniamy mądre a błyskotliwe, zerkając mimochodem trwożliwie w przewalające się spodem dziury oszalałe masy rozpędzone górskiego potoku - aż wreszcie dewiza wycieczki "nie kozaczymy z daleka od domu" daruje nam wygodną wymówkę i pozwala nie podejmować tej heroicznej przeprawy.
      Znaczy krewimy najzwyczajniej, jak mięczaki, którymi jesteśmy - i zwiewamy nazad.


      Załatwia nam to dodatkowo 200 km objazdu - cofnąć się musimy aż przez Naryń, obok miejsca naszego dzisiejszego noclegu, obok drogi do wczoraj odwiedzanego Song-Kul. No kawał drogi, spore kółeczko z powodu jednego mostku... ale i tak jest pięknie, bo to przeca Kirgizja nadal i te jej co zakręt zmieniające się pejzaże.


      Po drodze mijamy Roberta, który nieco później ruszył dziś na szlak, a który kieruje się właśnie w stronę tego naszego nieszczęsnego mostka. On oczywiście go przejedzie, dla jednoślada miejsca tam aż nadto. Na pocieszenie pozostaje nam tylko tyle, że potem pobłądzi wyżej w górach, skręci nie tam gdzie winien - i też mu przyjdzie nadkładać drogi ;)


      Pod wieczór docieramy wreszcie nad morze. Serio - jest tam w Kirgizji takie jezioro Issyk-Kul, które ciągnie się przez 200 km. Dwieście kilometrów w środku gór. Jak popatrzeć odpowiednio - po horyzont woda, jak nad morzem. Takie cudo oczywiście nie umknęło turystycznemu biznesowi tym bardziej, że do ludnej stolicy Kirgizji Biszkeku stąd już niedaleko - cała brzegowa linia upstrzona została szerokiego asortymentu hotelami, pensjonatami czy domkami wypoczynkowymi... no jak nad morzem właśnie bywa. Nawet statki wycieczkowe pływają - takie ładne, duże i białe. Ale na szczęście nie udało się jeszcze całej tej kurortowej gangrenie zeszpecić piękna tej okolicy - to nadal monumentalne góry i wciśnięte między nie gigantyczne jezioro.


      Wjazd do doliny Issyk-Kul jest płatny. Dla wszystkich obcokrajowaców oraz dla Kirgizów spoza doliny. Piętno "cywilizacji" sięga nawet głębiej - dostajemy za tą płatność PARAGON FISKALNY. Czujecie? - po miesiącu już niemal zapominamy, jak toto cudo wygląda, a tu proszę: mizerna buda, typowy szlaban, paru szwejków z kałahami... i fiskalny paragon. Kosmos.

      Nad samo jezioro (jego zachodni kraniec) dojeżdżamy pod wieczór. Zachód słońca - nieprawdopodobny. Śpimy nad samym brzegiem, schowani w zaganiczku za dumnym pomnikiem lokalnych bohaterów (Wieczna sława gierojom):


      Ten pomnik to w ogóle jest jakiś punkt spędu zmotoryzowanych globtrotterów - przez te kilka minut, które tam spędzamy spotykają się trzy różne ekipy (plus my), w tym jedna telewizyjna, wysłana z Holandii.


      Klimat zatem zacny - ładnie góry, morze, równo utrzymana trawiasta plaża (nieco może tylko zanadto dobrze obsrana krowami), zachód słońca, komary... no mówię wam - Chorwacja, rasowa Chorwacja. I po co było tyle jechać?


Dystans dnia: 330km (8183km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: