"Issyk-Kul to drugie co do wielkości górskie jezioro świata - większe jest tylko Titicaca. Długie na 180 i szerokie na 60 kilometrow, średnia temperatura wody o tej porze roku to 20 stopni Celcjusza" - tak napisał nasz dyżurny skryba Muzzy tu na blogu, podczas naszej wyprawy. I to czuć tam i widać - są gigantyczne góry, jest morze wody, a i ciepło tam na taką przyjemną, emerycką modłę. O 9:30 przeciwległe północne stoki upstrzone już są cudownymi, przyjaznymi cumuluskami. O 10 z minutami co trzecia góra niknie w gigantycznych Cb-ekach - no warun, jak malowanie ;) Tyle, że nie przyjechaliśmy tu latać, tylko jeździć właśnie - tak i ruszamy z wolna na typową drogową pętelkę wokół tego górskiego akwenu.
      Już na dzień dobry natykamy się na Polaków. Ot, chyba za granicą nacja nasza czuła jest na podobne fluidy, gdyż w jednym miejscu o tej samej godzinie - pod wioskowym sklepikiem - tak z dupa franc spotykają się przypadkiem trzy grupy Polaków - dwie "plecakowe" podróżujące marszrutkami i my, zmotoryzowani. I cóż robią psim swędem napotkani w środku Azji Polacy? Oczywiście stadnie osuszają browary, choć dopiero 10 rano :D
      A my snujemy się powoli południowym brzegiem Issyk-Kul, zatrzymujemy niespiesznie na niemrawe kąpiele, podziwiamy krajobrazy i niezliczone architektoniczne potworki. Natrafiamy nawet na coś naprawdę grubego - może wypoczynkową rezydencję władz? Ciężko zgadnąć, ale areał ogrodzono spory.
      I tak sunąc z wolna a nieśpiesznie przejeżdżamy wzdłuż całego akwenu i dobijamy do kolejnego ważnego punktu naszej wycieczki - miejscowość Kara-kol (nie mylić z jeziorem w Tadżikistanie o podobnej nazwie). Nic w niej w sumie frapującego, ot typowe przymarłe kirgijskie miasteczko. Prócz jednego, skądinąd zwykłego, szarawego, zużytego skrzyżowania z półdziałającymi świetlnymi semaforami, na którym przyszło nam akurat skręcić w lewo. Oczywiście moja czujna inaczej, zgnuśniała tym może i zwykłym w kręgach wypoczynkowych Chorwacji, ale raczej - powiedzmy - kontrowersyjnym w środku dzikiej Azji luzem załoga nie miała życzenia strzelić temu skrzyżowaniu jakiejkolwiek fotki. A to przeca ważny skręt jest, może najważniejszy - tu jesteśmy najdalej na wschód, od teraz już tylko wracamy... Może nie od razu, trochę jeszcze pokluczymy, ale już tylko na zachód, już w stronę domu...
      Przed wieczorkiem uderzamy jeszcze nieco na północ, na przeciwległy Issyk-kul-a brzeg. Tam wśród osadzonych na zboczach pól mościmy sobie na nocleg zaciszne gniadzko, bo dostęp do brzegów jeziora na północno-wschodnim jego krańcu ograniczon mocno sadybami lub nieprzyjaznym, grząskim gruntem. Gniazdko okazuje się nie być tak wybitnie zaciszne, jak żeśmy to sobie w duszy zakładali, ale przejeżdżający (nawet wczesną nocą) tubylcy zachowują się przyjaźnie, obdarowując nas nawet... hmmm morelami? Cholera wi, takie małe śliwki jakby, koloru żółtawego.
      Roberto w czasie wieczornego monitoringu przyznaje się do pobłądzenia w górach, w związku z czym wcale nie nałykał swym osiołkiem jakoś specjalnie dużo tych całych kilometrów i jest tak naprawdę za nami, na wschodnim krańcu Issyk-kul.
      Mało tych fotek, już się nikomu nie chce ich robić....
Dystans dnia: 288km (8471km).
Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz