Karakorum

Karakorum

czwartek, 21 lipca 2011

Dzień 21. Marzenie

Lecchu:

      Była moim marzenie, odkąd ją zobaczyłem na Elwoodowych fotach.

      Planowałem sobie wówczas kupić jakąś taką małą terenóweczkę - ot, Suzuki Samuraj czy coś pokrewnie niedużego. Taką, żeby łatwo parkowała (również w jakiś dziurawych miejscach, gdzie ze strachu przed rozsypką nie parkują plastikowe płaszczaki), żeby nie rozpadła się za szybko się na ulicach Krakowa (którym bliżej obecnie do offroadowego terenu niż do asfaltowej drogi z krwi i kości), a i żeby pozwoliła czasem na lekki offroad poza miastem w związku z uprawianym hobby. Samuraj czy Jimmy wydawały się idealne, zwłaszcza, że ze Świerszczem najczęściej przemieszczamy się we dwójkę - duże auto tylko by nam przeszkadzało na parkingach. I tak zacząłem szukać po Necie i grzebać, te ogłoszenia całe przeglądać i relacje studiować.... i tak link po linku, strona po stronie ....i bach, po dwóch dniach trafiłem na nieprawdopodobne zdjęcia i opisy Elwooda. Od tej pory zacząłem o niej marzyć, marzyć mocno, marzyć, jak już od wielu lat nie marzyłem o niczym. (Jeżeli w tym miejscu intuicja podsunęła Ci słowo "wypalony" - pogratuluj jej domyślności). I nie, nie chodzi o naszą Toyotę, o Smoczycę. Lubię ją, owszem, nawet bardzo, ale to tylko samochód, wybrany pod kątem celu - a celem była Droga: Pamir Highway.

      Ciężko opisać odczucia, które zalewają człowieka, kiedy ten dopełnia swe marzenie - marzenie, którym napędzał się przez ponad dwa lata (tak, tyle minęło od zakochania w zdjęciu do samego wyjazdu), ale jest to intensywne i na pewno bardzo indywidualne. I to jest właśnie celebra dnia dzisiejszego - Pamir Highway. Dobrze jest się wlec powoli tym steranym życiem kawałkiem asfaltu, jeszcze niby ciągłym, jeszcze użytecznym, ale już pokrytym siatką rys i pofalowanym jak toń górskiego potoku - niemal jak ja. Dobrze jest też wpieprzać suchą lepioszkę, zagryzać konserwowym groszkiem i popijać kawę zaparzoną w pół z pyłem tej pustyni - jeżeli tuli cię niebo Pamiru. To jest dobry dzień i w dobrym miejscu.

      Po śniadanku w przytulnej czeluści gastnicowej jurty podliczamy straty - 50% wycieczki napiernicza łeb. To efekt niedotlenienia związany z wysokością, za nami wszak pierwsza okrągła doba na czterech tysiącach. Dolegliwości nie naprzykrzają się jednak w stopniu uniemożliwiającym dalsze rozwijanie continuum, ergo gratamy maszyny i ruszamy nieśpiesznie w kierunku Murgrab-u. Góry i widoki jak codzień, ale wcale się nie nudzą. Nie wiem, ile musiałbym tu mieszkać, aby krajobraz okrzepł. Nie wiem, czy człowiek tyle żyje.


      Dziś spotykamy jedynego zmotoryzowanego turystę z Europy, na jakiego natrafiliśmy w całym Pamirze - to młody Szwajcar, miana zagubinego już w mrokach dziejów, jadący samotnie starym motocyklem marki BMW. Wielki szacun, tak w pojedynkę wypuścić się w świat - myśli same wędrują do zagubionego gdzieś w otchłaniach Syberii Bajrasza...

      Przed Murgrabem oczywiście post i obowiązkowa rejestracja. Panowie nawet mili, siedzą we dwóch, mają kanciapę wypełnioną łóżkami, papierosowym dymem i zetlałymi pornosami, niestarannie ukrytymi pod sparciałą narzutą. Życie w zasadzie chyba nudne - jesteśmy w ich księdze drugim wpisem dzisiejszego dnia. Ich sympatia i wdzięczność za urozmaicenie nie sięgają jednak na tyle głęboko, aby wzorem wszystkich poprzednich milicjantów odpuścić mi umocowanie tablicy rejestracyjnej na bagażniku dachowym - każą mi ją przekładać na zderzak. Litują się dopiero pod sam koniec, kiedy już niemal bez dechu (trzeba trochę poskakać po dachu, ponosić narzędzia, namierzyć plastikową tablicową ramkę ze zderzaka - a tlenu w międzyczasie nie przybyło) finalizuję całą operację, pozwalając włożyć rejestrację za szybę.


      Do samego Murgrab-u dojeżdżamy w okolicach pory obiadowej. Postanawiamy zaatakować bazar, dodatkowo chłopcy pragną odważnie zakosztować lokalnych specjałów - a lepszej okazji już w Tadżikistanie nie namierzą, to ostatnie większe miasteczko. Udajemy się w związku z tym do najlepszej rzekomo jadłodajni w mieście, która jednakowoż prezentuje sobą standard... no powiedzmy "kontrowersyjny". Jest jednak według lokalnych rekomendacji najlepszą knajpą w mieście, a dodatkowo znikąd nagle pojawieni dwaj Polacy potwierdzają wyjątkowy (na tle innych regionalnych miejscówek) status baru .... hmmm.... status baru, którego miano również już zanikło w bezlitosnych mrokach dziejów - zatem zostajemy. Polacy okazują się być młodymi duchem i ciałem globtrotterami, z których jeden jedzie rowerem, a drugi używa marszrutek(*). Spotkali się przypadkiem gdzieś po drodze, ze względu na inne tempo podróżowania umówili się na spotkanie Murgrab-ie, nas zaś wyczaili z okien gastnicy. Miana ich oczywiście również otulił mrok zapomnienia, tym bardziej, że nie zamieniam z nimi zbyt wiele słów - siedzą z resztą mej wycieczki wewnątrz oberży, podczas gdy mnie wypada warować na zewnętrz przy ciągle oglądanych i podmacywanych maszynach. A jest to środek dnia - i środek targowiska, motocykl mogę sprzedać cztery razy, samochód raz plus dobra oferta na same kółka.

      Przygoda z lokalnym kuchennym kolorytem kończy się w zasadzie zgodnie z przewidywaniami - serdecznie żegnamy kolegów Polaków, zwłaszcza w imieniu szybko znikającego na horyzoncie Roberta, który ze względu na palące potrzeby nie jest w stanie dopełnić wymaganego grzecznością protokołu i osobiście uściskać na "dowidzenia" świeżo poznanych kolegów. Gonimy go nieśpiesznie Smoczycą, bo i ciężki diesel nie ma szans z gnanym wichrem konieczności jednośladem - czekamy na wylocie miasta. Potem pozostaje się jedynie dotankować (w zasadzie tylko Robert, bo my wciąż targamy pięć kanistrów z ropą przychomikowaną jeszcze przed wjazdem do Uzbekistanu), obkupić w produkta na bazarze - i zaatakować Ak-bajtał, najwyższą przełęcz Pamir Highway-u. To w ogóle jest najwyższy punkt na trasie całej naszej wycieczki, standardowe miejsce do strzelania sobie lansiarskich fotek - choć same tablice z nazwą przełęczy i jej wysokością (4 655 m n.p.m) wcale nie znajdują się na jej najwyższym punkcie (tylko kilkaset metrów niżej). Smoczyca rzygając i prychając kłębami czarnej sadzy wdziera się dzielnie na samą górę, choć na ostatniej serpentynie przed finałową prostą ma życzenie zaprychać dobitniej, obwieszczając spadek formy i dystans, jakiego nabrała nagle do wybranej przez kierowcę marszruty. W podzięce obiecuję jej solennie wymianę wszystkich olei po powrocie.


      Na przełęczy jesteśmy już dość późno - dwie godziny spędzone na pogawędce w Murgrab-ie mocno obciążają dzisiejszy harmonogram. Dlatego do Karakul, przysiółka biorącego nazwę od wielkiego i przepięknego jeziora, na brzegu którego rozpościera swą uboguchną zabudowę, dojeżdżamy już po zmroku. Szkoda. Myślę, że wjazd na kolejny z Pamirów - Khargush musi wyglądają imponująco, zwłaszcza, gdy wypełniony jeziorczanym zwierciadłem i grą barw zachodzącego słońca.


      Nocleg znajdujemy tylko dzięki uprzejmości przechodzącego mieszkańca, bez niego byłoby słabo - cała wioska jest w zasadzie niewidzialna, prądu niet programowo, w nocy nietrudno ją minąć w ogóle. Śpimy dziś w kolejnym homestay-u, tym razem już zajętym uprzednio przez kilku turystów. Są to wyłącznie kolejni rowerzyści, sami rowerzyści, wszędzie rowerzyści - chyba się zmówili, by nam uświadamiać nasze przemieszczne napędzanym mechanicznie metalem mięczactwo (wcześniej napotkaliśmy jeszcze na trasie dwie Nowozelandki, takoż na bicyklach...). Ale to trzeba mieć czas, trzeba wolności sporej dla takiego podróżowania, każdy z nich opowiada o swej podróży w miesiącach, czasem w latach. Rzucają pracę (lub praca rzuca ich), dotychczasowe życie (lub życie - ich) i jadą przed siebie z celem lub bez. Jadą wolno, ale tanio: kasa na paliwo nie schodzi, rower im ktoś naprawi z samego szacunku dla wyzwania, które realizują, a i często z tego samego powodu nakarmi i przenocuje.... Wielki respect dla nich - zwłaszcza w Pamirze, zwłaszcza na czterech tysiącach.

(*) Marszrutka - wspólna, używana w okołorosyjskich krainach nazwa dla każdego rodzaju najmowalnego transportu (busy, taksówki, przewóz osób, kabina ciężarówki, etc)

Dystans dnia: 235km (6952km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

1 komentarz:

Muzzy pisze...

.. zawsze czulem, ze jest w Tobie Lechu wyjatkowo wrazliwa dusza, choc okryles ja kurtka pozornej szorstkosci, niedbalosci, nieulegania wielkim emocjom. Jak niesamowity jest Pamir skoro tak mocno zawrzalo pod ta kurtka, ze musiales ja zdjac i pokazac WSZYSTKIM co tam jest w srodku. Pieknie piszesz. Mocne przezycia daja moc pieknego pisania - nie trzeba za wiele wymyslac, slowa plyna same, plyna pieknie i prawdziwie i pewnie dlatego poruszaja tak bardzo dusze, czymkolwiek ona jest. Czytam, przezywam, jestem tam z Toba, choc Ciebie tam juz nie ma .

... eee, chyba jednak ciagle tam jestes

.... bylaby z tego piekna ksiazka,

...... moze bedzie ?