Karakorum

Karakorum

niedziela, 17 lipca 2011

Dzień 17. Pierwsze zderzenie z Talibanem

Lecchu:

      Złapaliśmy pierwszą gumę! Na ponad trzech tysiącach! Ale po kolei ;)

      Poranek typowo leniwy, absolutnie nieśpieszny. Gratamy się powolutku, kambuz serwuje zwyczajowy nasz posiłek: arbuz, lepioszka, kawka, jakaś kanapeczka. W międzyczasie przyplątuje się kilku lokalesów chciwie chłonących widok tak rzadkich tu obcokrajowców. Roberto z Lesiem dzielnie próbują zawiązać nić porozumienia, jednak pasterze słabo władają rosyjskim - rozmowa się nie klei. Nie pozostaje nam więc nic innego, tylko zawinąć furmanki i pchnąć nasz wyjazd naprzód, ku świetlanej przyszłości.

      I znów - o całym dniu pisać wiele nie ma co: góry, góry, góry. Trasa (międzynarodowa tras M41!) prezentuje poziom nierówny - kawałki asfaltu żywo konkurują z szutrem o palmę najgorszego fragmentu całego odcinka. Już nikt nie chce od nas kasy za przejazd po drodze - ale momentalnie znajduje to odzwierciedlenie w stanie nawierzchni. Nam w to nawet graj - przecież po przygodę tu przyjechaliśmy. To i powolutku - po części dla widoków, po części przez stan drogi - przemy naprzód.

      Droga wrzynając się w gigantyczne zbocza niebosiężnych gór miejscami zwęża się do dwóch wykutych w skale nitek. Moja załoga wisi za oknami podpowiadając mi, ile centymetrów zostaje mi jeszcze do przepaści - a tu z naprzeciwka, na pełnym luzie staczają się z gór pełnowymiarowe tiry. Jak się oni mijają?? Jest mocno - zwłaszcza, kiedy przyglądamy się w dole wrakom tych, którym się nie udało. Widok taki sobie....


      I tak snując się po większych i mniejszych górkach zauważmy nagle, jak mało powietrza targa ze sobą nasze tylne kółko. Diagnoza szybka - dziura w oponie, trzeba wymienić koło. Ale jesteśmy na trzech tysiącach, tu już tlenu w powietrzu mniej niż na nizinach. Liftujemy auto - i przycupniemy nieco, by odpocząć, ściagamy zapas z dachu - i plask, trzeba chwilę posiedzieć. Aby wsadzić sflaczałego winowajcę na dachowych bagażnik - zbieramy się z piętnaście minut... Zajęła nam ta w sumie prosta operacyjka a z godzinkę ponad, dodatkowo udało nam się przetopić przewód kompresora, zniszczyć jedną nakrętkę... i zadzierżgnąć kilka krótkich znajomości, bo na górskim trakcie każdy się zatrzymuje zaoferować pomoc.


      Dzisiejszy cel podróży - miejscowość Darwoz (Dervoz, Derewaz - znów: zależy, jaka mapa lub które źródło) nad rzeką Piandż. To już granica z Afganistanem, więc nie dziwią wzmocnione posterunki tadżyckiej armii. Posty okopane, wzmocnione workami z piaskiem - choć żołnierze po staremu uśmiechnięci i niesamowicie przyjaźni. Do Darwoz zajeżdżamy już wieczorem, miasto żyje, sporo ludzi kręci się po ulicach - nie wiem, czy tak mają na co dzień czy też jest to wynik niedzielnego rozpasania. Przebieg dzienny 211 kilometrów może i nie imponuje, ale odzwierciedla stan nawierzchni oraz konieczność wdzierania się na wielotysięczne przełęcze. Nocleg znajdujemy w sympatycznej gastnicy, z zabudowananym murem ogrodem, do którego wodę ze źródełka na górujących nad nami zboczach doprowadza się grawitacyjnie gumowymi wężami. Ponoć ci, którzy nie podjęli wysiłku doprowadzenia sobie w ten sposób wody do domostwa (albo ich nie było na to stać) drałują codziennie z baniakami po dwie godziny w jedną stronę. Tradycyjnie chłopaki śpią na kwaterze, ja zaś ze Świerszczem pozwalamy się utulić sympatycznemu acz nieprawdopodobnie już brudnemu wnętrzu naszej Smoczycy. Ta metoda pozwala nam przyoszczędzić nieco na kosztach noclegu, bo pełną stawkę płacą tylko oni, my zaś jakieś groszę - albo zgoła nic.

      I jeszcze tylko kilka fotek, które dokumentują końcowy odcinek:


Dystans dnia: 211km (6123km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: