Karakorum

Karakorum

wtorek, 2 sierpnia 2011

Dzień 33. Drag nach Westen

Lecchu:

      Łóżko. Budzę się w łóżku. Jakby łyso tak nieco z tego nadmiaru luksusu: otwieram oczy, przeciągam się, a tu proszę - nic nie zgrzyta w zębach. Komfort wprost nieprzyzwoity.

      Z samego ranka postawa ma waleczna - postanawiam, że znajdę tę upierdliwą pilotowo-centralnozamkową usterkę. Właścicielka zajazdu minę ma nietęgą, kiedy w nieprzytomnym amoku poniewieram po jej parkingu narzędziami i bebeszę z auta kolejne fragmenty tapicerki. Minę nietęgą mam i ja - z przerażeniem konstatuję, jak bogatą historię ma mój samochód. Jakby kolejni właściciele uparli się niezarzynalną prostotę konstrukcji mechanicznej Toyoty zrównoważyć kompletnym chaosem w elektrycznych trzewiach. Chyba każdy dodał coś od siebie, atoli - niczym artyści szanujący dokonania kolegów - żaden nie usunął nic co zastał. Chaos. Chaos!

      Co to za moduł? Rany.. przecież to ma chyba z 15 lat... Do czego to jest podpięte?!? A nic, tylko wisi - to ok. A to? To chyba alarm... tak, na pewno alarm... Ale, ale - przecież nie ten mój! No nie, mój to będzie chyba tamto. Kurczę, jakiś stary chyba... rzeczywiście, odpięty od zasilania - to walić go. A to? A nie wiem, ale bezpieczniki całe, iskrzą przy wsuwaniu - czyli to chyba działa. To może tutaj? Kurcze, tak to ręki raczej nie wygnę... ale jakby tędy.. o!... O!... a nie, to też nie to... A tutaj - hmmm... Znów te bezpieczniki tu iskrzą... Bezpieczniki iskrzą?! Czemu??

      Myślę, że pani od zajazdu cieszy się nie mniej od mnie, kiedy namierzam wreszcie tę usterkę i przestaję po jej parkingu ścielić naszym dobytkiem (od wstrząsów popękały bezpieczniki - na oko wyglądały na sprawne, szczelinki były niemal niewidoczne, a do tego przy pewnym ułożeniu normalnie krawędzie się stykały i miernik nie wykazywał problemu; dobrze, że iskrzyły przy poruszaniu, bo bym pewnikiem je przeoczył). Spakowlimy się zatem, wyszorowali i pomknęli na rozjazd czekać na Roberta, aby razem przebrnąć przez bramy Kazahstanu.

      Po drodze - nielichy pomnik (porównajcie samą głowę i domek nad nią - to pokazuje skalę, na jaką porwali się budowniczowie):


      Przed samą granicą jeszcze pożegnalny, ostatni mityng z kirgijskim policjantem (czatuje 500m przed przejściem schowany w cieniu na tyle skutecznie, że Roberto nawet go nie dostrzega przejeżdżając mimo), ostatnia kawka w przygranicznej knajpce - i się zaczyna, po staremu, jak to na azjatyckich granicach bywa.


      Najpierw klasę pokazuje Kirgiz, masywny taki, nalany, ewidentnie ważny: Dlaczego nie macie wrymiennego wwozu? Jak to wam go nie wydano?!? Co wy mi tu gadacie! To niemożliwe, musicie mieć wrymienny wwoz na samochód i motor! Nie interesuje mnie to, że go wam nie wydano, musieliście go dostać! I czemu nie macie w paszporcie potwierdzenia meldunku w OVIR-ze? Jak nie trzeba - kto wam takich głupot nagadał? Trzeba! Każdy obcokrajowiec, który siedzi powyżej pięć dni ma mieć meldunek z OVIR-u! Jak to wam powiedzieli, że nie trzeba?!? Trzeba! Wszystkie paszporty mi tu dawać!!
      Wziął i polazł.

      Dawno, dawno temu, jakoś tak ze trzy-cztery tygodnie, to by się nawet może kolesiowi i udało - wtedy pewnikiem bylibyśmy na tyle przerażeni rzetelnym gniewem pana czynownika, że może i rzeczywiście pokornie przystąpilimy by my byli do negocjacji. A tak - ja se palę na murku grzejąc w słonku, Roberto z lekka snuje... a Leś to nawet brzuszki zaczyna robić na środku celniczego pawilonu, ewidentnie nic sobie nie robiąc ze zdumionych spojrzeń urzędników. Ot - my reguły już poznali, wygrywa ten, co ma więcej czasu.

      Pan ważny nie wytrzymuje zbyt długo - groźnie machając naszymi paszportami wzywa nas do pokoju na zapleczu. Tylko my i on - intencja tak jasna, że wręcz namacalna. I znów zaczyna nudzić: o tym wrymiennym wwozie i pieczątce z OVIR-u.. i że sztraf będzie, i że w ogóle... A my mu na to, że piękna ta ich Kirgizja cała, przyjazna tak, urokliwa. Ludzie mili, serdeczni. I góry przecudowne... I że te konie, i że te połoniny...

      Trwa ta słowna przepychanka krótko w sumie, a z pięć minut może - pan ważny szybko się orientuje, że na blef się zrobić nie damy. I - próbując zachować resztki pozorów srogiej urzędniczej godności - wali prosto z mostu (już wbijając w nasze paszporty wyjazdowe pieczęcie), że to tylko w drodze wyjątku, więc padarok musi być. To i dostaje długopis w takim ładnym, choć plastikowym puzderku - długopis z napisem "Diplomat", uwypuklający odtąd jego negocjacyjne ponadnarodowe umiejętności ;)

      Kazahowie - cóż, ewidentnie rywalizują z kolegami zza miedzy. I chyba wyszli na prowadzenie - tak z +3 do upierdliwości i -7 do uprzejmości. Najpierw paszporty i kontrola - Roberto w swym motocyklowym pancerzu ląduje na prześwietleniu, nam pomrukując buńczucznie pogranicznicy szperają w osobistych szpargałach (kieszenie, torebki). Niemiło. Następny etap: celnicy - tylko jeden jako-tako gada po rosyjsku, ale - żeby nie było za łatwo - to oczywiście nie ten, który obsługuje petentów. Rzuca nam jeno zdawkowe uwagi, jak sobie u nich życzą wypełnić papiery - i znika na zapleczu w nieznanym bliżej celu. Nam pozostaje tylko opasły gbur, który nie krępując się absolutnie naszą obecnością czesze lokalesów na pieniężne myto. Instytucja kolejki rządzi się tu nieznanymi nam bliżej prawidłami, mija naprawdę sporo czasu (i wielu z tych, którzy zaczynali za nami), nim pan Opasły łaskawie kiwa na nas swoją dłonią - celnicy za nami. (A może to właśnie chodzi o kasę? Może dlatego tak nas długo trzyma, abyśmy mieli szansę zerkając z boczku zaznajomić się nieco z finansowymi aspektami wizyty petenta u Opasłego i zastanowić się nad własnym wkładem do paszportu? Nie wiem, może, w każdym razie na nas to nie działa i papiery dostaje 'gołe'.)

      Kontrola samochodu - zaczynają żołnierze. Miło, dość sympatycznie, nawet niedokładnie. Tylko dwa plecaki na prześwietleniu (biegam ja - jako kierowca i właściciel całego tego zmotoryzowanego przybytku). W sumie luz... aż się zjawia taki no aniołek niemalże - koleś na biało, biały sweter, białe dżinsy, ciemne okulary, żel. Złoty zegarek. Buty na błysk. Atmosfera gęstnieje momentalnie - wyluzowani do tej pory żołdacy widocznie sztywnieją, prostują się. Poprawiają karabiny. Jeżeli miałbym wskazać chwilę z całej wyprawy, o której jestem pewien, że gadam z KGB - tak, to właśnie teraz. Skąd jedziecie. Dokąd. Którędy. W ile osób. Co wieziecie. Co widzieliśmy. Pokazać na mapie. Umiecie czytać mapę? Gdzie się nauczyliście? Dokąd jedziecie. Którędy. Z kim gadaliście. Po co. Paszporty. Papiery. Itd.

      Trzymamy się dzielnie pod tym naporem pytań, odgrywając nawet - jak na bądź co bądź światowców przystało - niewinną scenkę niby-to przyjacielskiej pogaduszki. Jednakże i tak nie jest to tutaj najważniejszy tajniak, i on ma swoją zwierzchność. Siedzi ci sobie ona tam w okienku, u góry, na piętrze, nie fatyguje się przeca do byle nomadów, choć zerka chciwie. I to dopiero ona ze swych wyżyn łaskawie a przyzwalająco kiwnąć musi ręką, by naszemu albinoskowi mogło nagle braknąć pytań. Ufff, jedziem dalej.

      I wszystko byłoby standardowe, takie niezaskakujące, całość akcji "Granica" można by było wrzucić do wspólnego worka "witam u upierdliwych pogranicznych gburów-urzędasów", z jakimi do czynienia mamy stale na całej niemal azjatyckiej trasie - gdyby nie ostatni wojak, ten od szlabanu, ten już niby najmniej ważny, który jednakowoż nagle, z uśmiechem szczerym a serdecznym, wręcza nam zaskoczonym butelkę zmrożonej mineralki (aaaa, zapomniałem dodać - skwar jął się zaczął lać z nieba strumieniem szerokim). No szok, naprawę zmurował nas pozytywnie ten pan żołnierz przy szlabanie.

      A za szlabanem standard, jak to przy granicy - mnóstwo ludzi, jakieś budy, cinkciarstwo, pokątny handelek. Strachowka o dziwo duuużo tańsza niż przy wjeździe do Kazahstanu z Rosji (ani chybi zrobili nas tam nieźle ;D). Nie stoimy tutaj długo - papierki, kilka zdań i suniemy naprzód.


      Całkiem blisko od granicy przecinamy miasto Taraz. Wita nas po staremu, po azjatycku - stanem permanentnego zakorkowania, wybujałą fantazją kierowców, dość punckowym podejściem do prawideł ruchu. No zapomniałem! Po pustkowiach Pamiru i Tien-Szan zapomniałem, co potrafią sobą reprezentować azjatyckie drogi - tu dodatkowo w srogim remoncie. Także znów kolorowo - ilość pasów ruchu nieznana, wszyscy trąbią, dziury, pręty, studzienki bez pokryw - a tu trzeba jeszcze trzeba baczyć po poboczu i namierzyć jaki kantor (a szyldy - jak to w Kazahstanie - tylko w bukwach).


      Nocujemy w stepie, miedzy pagórkami - już niby pustki, już spalona murawa po horyzontu kres, aczkolwiek bliskość gór jeszcze zaznacza swą dominację pofalowaniem tafli tego trawiastego oceanu. Jutro będzie już gładko jak stół.


      Tak na marginesie - zaczyna być problem z fotkami. Ewidentnie operatorom aparatów już się znudziły jednostajne widoki (albo w pewien rodzaj melancholii wprowadził sam fakt rozpoczęcia powrotu), bo przeglądając nasze zasoby nie jestem w stanie znaleźć zbyt wiele fotografii uwieczniających końcowe odcinki.

Dystans dnia: 98km (9485km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

1 komentarz:

Roberto pisze...

Tak... opis w 100 procentach prawdziwy.
Muszę tu napisać DZIĘKUJĘ, że poczekaliście na mnie na tym skrzyżowaniu pod drzewem, bo pojechałbym prosto, a trzeba było w prawo.
Pan z KGB... w ogóle nie pomyślałem, że to może być ktoś taki gdybyście mnie nie uświadomili. Nieprzyjemny i nudny typ, który przez godzinę nie mógł zrozumieć po co tam przyjechaliśmy.

Ale ja i tak wszystko miałem na maksymalnym luzie, bo do domu mi się nie śpieszyło i mógłbym na zawsze wrócić do Kirgistanu.