Karakorum

Karakorum

niedziela, 7 sierpnia 2011

Dzień 38. Rosja by powrót

Lecchu:

      Znów powoli obrastamy w brud. Koczowanie na parkingach ma swoje dobre (zwłaszcza finansowo) strony, jednak dostępu do nieodległych wszak kranów z wodą nam to nie zapewnia. Zmywamy się z parkingu tęsknie już zerkając ku kryjącym się wewnątrz budynków łazienkom.


      Na parkingu przed spożywczym sklepikiem, w którym w ramach śniadania po raz już nie wiadomo który kupujemy arbuza, diagnozujemy ponowny wyciek z układu chłodzącego Smoczycy. I znów - przewód przetarł się pod półką z dodatkowymi akumulatorami, jakby dusze konstruktorów Smoczycy burzyły się na widok tych technicznych profanacji, jakie w swej indolencji powprowadzał doń arogancki właściciel - i poprzez drobne awaryjki dawały mi do zrozumienia, co sądzą o moich dodatkach. Naprawiamy to z Lesiem szybko a radykalnie - przewód wymieniony, prysznic i webasto zbocznikowane, układ chłodzący przywrócony do stanu fabrycznego, zaś dodatkowe akumulatory resztę wycieczki spędzą w bagażniku, ot tak w ramach zaklinania spokoju dusz japońskich projektantów.


Ostatnie podrygi stepu:


      Przed granicą z Rosją jesteśmy po południu. Zapytany o obowiązujące na niniejszej granicy procedury strażnik odpowiada wyłącznie zapytaniem o podarok - więc jest nieźle, choć nie nazbyt zaskakująco w sumie. Spławiam go chwilowo obietnicą, iż padaroki to wiezie u nas motocyklista, który jeszcze nie dojechał. I tyle - zasiadamy sobie grzecznie pod czujnym okiem strażnika, by pichcąc obiadek skontrowany naszą ulubioną stepowo-pustynną na wpółzapyloną kawką czekać na Roberta. Czas bieży z wolna.

      No i się na Roberta nie doczekaliśmy - mija sporo po ustalonym terminie, kiedy decydujemy się na samodzielne przekraczenie granicy. W międzyczasie zmienia się strażnik przy szlabanie, więc ten już nic nie wie o tej 'obietnicy' z padarokami od motocyklisty - i wpuszcza nas normalnie, bez wydziwiania na teren przejścia. A tu - jak zwykle, po azjatycku.

      Chociaż może nie, bywało zdecydowanie gorzej. Tu po prostu kolesie są zdecydowani i wyszkoleni, wiedzą czego chcą i umieją o to zadbać. Symulując skrupulatne przeszukiwanie jeden gramoli mi się do środka auta i - sprytnie wyławiając niby to do obejrzenia co droższe przedmioty z zalegającej podłogę Smoczycy coraz grubszej warstwy naszych ruchomości - bez obwijania w bawełnę żąda padaroka, grożąc fundamentalnym trzepaniem fury w przypadku odmowy. Więc przynajmniej układ jest czysty, bez zbędnych niedomówień. I tak sobie rozmawiam z nim na tematy okołosuwenirowe, łowiąc jednocześnie kątem ucha, jak nad tym samym gimnastykuje się Leś na zewnątrz, z jakimś drugim, równie łasym. Trochę nam się rozjeżdżają zeznania (Leś mu tam peroruje, że już się nam podarki pokończyły podczas długiej bądź co bądź drogi, ja zaś po dłuższych bojach - symulując kapitulację - wyciągam kolejny scyzoryk), ale chłopakom absolutnie to nie przeszkadza - cieszą sie z nożyka, smucąc jednoczesnie, że tylko jeden. Także Kazahowie dość szybko z głowy, choć kosztem kolejnego egzemplarza chińskiej składanej broni białej stylizowanej na europejską, na szwajcarską.

      U Rosjan - no cóż, kultura. To naprawdę widać, ten skok jakościowy. Tu kończy się (przynajmniej mentalnie) Azja, zaczyna Europa. Komputery, uprzejmość, zorganizowanie. Są oczywiście niedociągnięcia (pani z okienka pierwszy raz widzi dwukrotną wizę tranzytową wydaną przez własny kraj i dopiero jakaś jej koleżanka z innej budki musi ją przekonać, iż nie wkleiliśmy sobie do paszportów własnych drukowanek), ale przecież nie można mieć pretensji o wszystko (np o wielką kupę, która strzela nam na maskę rosyjki gołąb pod daszkiem wiaty celników). Trzeba się cieszyć, że nas przepuszczają szybko i bez zbędnych ceregieli w sumie (bo przecież mogli zakuć w dyby i wysłać na Sybir, nie? - tyle dziesięcioleci robili to przeca z Polakami :D).
      Roberto przekracza granicę za nami, jakieś półtorej godziny później.

      Za granicą, już w Rosji - drzewa. To naprawdę spora odmiana po pięciu dniach kazahskiej pustki - ot, las za oknem, dziki, samoistny - a nie pielęgnowane pieczołowicie pojedyncze egzemlarze sadzone po parkach i skwerach w rozrzuconych z rzadka po stepie kazahskich miastach. Naprawdę niewiele czasu trzeba, by zmieniła się człowiekowi optyka.

      Odskakujemy od granicy, ile się da, przed nocą. Okolice granic to nigdy nie są nacudowniejsze miejsca pod słońcem - a już na pewno okolice granic na wschodzie, w Rosji. Tak i staramy się przed snem pognać jak najwięcej, jak najdalej, choć wygląda na to, że piętnuje u nas wciaż myślenie z Polski. Odskakujemy mianowicie ponad 100km i czuję się już nieco swobodniej - a przecież co to jest stówa w Rosji? Wybrana na nocleg strzeżona awtostajanka okazuje się być punktem nocowania tirów pod opieką lokalnej mafii, która wysyła tu swoich przedstawicieli po haracz od kierowców ciężarówek. Jesteśmy świadkami, jak jeden wielki nalany kark, który w dwa auta przybył tu śladem jednego z ciągników, pakuje się wraz z kierowcą do jego tira, spędza z nim tam minut kilka, po czym odjeżdża w siną dal. Kierowca zaś grzecznie bieży z teczuszką i pakuje się do drugiego, pełnego roześmianego młodzieńczego narybku auta i znika gdzieś na trzy kwadranse. To są długie kwadranse, bo mnie oczywiście ogarniają z miejsca myśli, co by było, gdyby pan kark postanowił to ze mną posiedzieć chwilkę w Smoczycy. A potem gdzieś wywieźć? Zbrataliśmy się w międzyczasie nieco z tą roześmianą młódzią z drugiego auta (zwłaszcza Leś zaprzyjaźnia się intensywniej z takim jednym młodym, rozentuzjazmowanym blondynkiem, który już nie jest w stanie sobie zapisać lesiowego emaila, a przeciez nie śmierdzi od niego wódą...), ale czy by to pomogło w kontaktach z łysym byczkiem? Także stresa mam nieco tego wieczora, w sumie pierwszego i ostatniego podczas całej wyprawy.

      Ale przynajmniej myjemy się w awtostajankowym prysznicu (skądinąd wodą z butelek, bo Marta dość szybko kończy wodę z beczki obsługującej ten przybytek), spożywamy frytek! (dają nam nawet po widelcu do konsumpcji!), piwo zaś jest zime i w kuflu. I tylko ceny w kanjpie już jak w Europie. Także powiew zachodniej cywilizacji wypiera powoli aurę azjatyckiej odmienności.

      Aaa - i jeszcze Roberto z Lesiem poszli w nocy do knajpy i tam ponoć Leś wpadł w oko okutanemu w żółtą koszulkę (to podobno - według zeznań chłopców - ważny szczegół) lokalnemu reprezentantowi seksualnej odmienności, który zakochawszy się błyskawicznie a intensywnie począł do Lesia smalić cholewy. Ale nie będę tu przeca powtarzał plotek, poczekajamy, aż Leś sam się zechce wypowiedzieć na temat tamtego pamiętnego wieczora :)

Dystans dnia: 251km (11961km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: