Karakorum

Karakorum

środa, 13 lipca 2011

Dzień 13. Jedwabny Szlak

Lesio (email z trasy):


Wysylam nagromadzone emajle oooo tu.

Czuj duch



Lecchu:

      Tego poranka jest jeszcze klimatyczniej - wskazany w nocy przez pijanego milicjanta kawałek asfaltu to... przystanek autobusowy. Centralnie rozłożyliśmy się po ćmoku w zatoczce autobusowej i to wcale nie jakoś na obrzeżach Buchary. My się gratamy, gotujemy kawkę, wdupcamy na szybko śniadanko - a tu normalnie co kilka minut podjeżdża bus, ludzie wsiadają i wysiadają, patrzą na nas jak na kosmitów... Jest nieźle.


      Podczas przemieszczania w kierunku bucharskiej starówki znów wspieram strategiczne militarne zasoby uzbeckiej drogówki o może i niewielką rozmiarami, ale mocarną swą siłą rażenia składaną chińską broń białą (stylizowaną na szwajcarską) - nie zatrzymałem się mianowicie na STOP-ie. Tzn zatrzymywałem się nie raz (bo był korek), ale w najważniejszym newralgicznym momencie wtoczyłem się na post bez niezbędnego wyraźnego zatrzymania pojazdu. Scyzoryk prezentuję tylko jeden, co z miejsca antagonizuje obu milicjantów - pozostawiamy ich pochylonych nad nową zdobyczą i gorąco dyskutujących w sobie znanym języku. My uderzamy w stare miasto.

      Starówka Buchary to kolejna perełka starożytnej architektury "orientalnej". Specjalnie piszę to słowo w cudzysłowie - bo w zasadzie nie mam pojęcia, gdzie znajduje się orient. Ale dla mnie jest tam tak odmiennie, tak egzotycznie - że tak, dla mnie to świat z orientalnych baśni z tysiąca i jednej nocy. Sama Buchara jest miastem dużo większym od Chiwy, chwilę nam zajmuje, nim parkujemy nieopodal starówki. Zwiedzanie realizujemy w znanym schemacie - parami. Chłopaków zostawiamy w klimatycznej kafejce na świeżym powietrzu, a ja wraz z Świerszczem zanurzamy się w starożytnych uliczkach. Czasu nie mamy wiele - jeszcze dziś musimy doskoczyć Samarkandę, zwiedzić ją, a potem jeszcze uderzyć na granicę (dziś kończy nam się 3-dniowa wiza tranzytowa), dajemy więc sobie półtorej godzinki. Ale to za mało, by odpowiednio wczuć się w klimat. W tych wiekowych zaułkach życie toczyło się przez setki lat - a nam wypadło to wchłonąć w kilkadziesiąt mniut! W przyszłości należy zabezpieczyć dłuższy czas na zwiedzanie (wiza turystyczna? sporo drożej... przejazdy między miastami nocą, zwiedzanie w dzień? może, ale traci się klimat pustyni), należy też sobie odpuścić zwiedzanie bucharskiej twierdzy (nic tam w sumie intrygującego, a marnuje czas i kasę). Buchara (albo może raczej jej starówka) to ogólnie już zdecydowanie bardziej turystycznie nastawione miasto, ludzi więcej, wycieczek mnóstwo, trudno odnaleźć tu kameralny nastrój Chiwy. Ale nocny rajd przeteleportował nas z zachodniego dzikszego krańca Uzbekistanu do jego centralnej bardziej zaludnionej cześci - to i trudno wymagać nastrojowych "orientalnych" klimatów.


      Po wymianie zespołów uderzeniowych (chłopcy w miasto, my z klimatycznej kafejki pilnujemy sprzętów) ....czas zamarza! Ocienione stoliki nad urokliwym zapewne tysiącletnim basenikiem (w którym niezrażone niepowodzeniami urwisy moczą swoje wędki), azjatyckie rysy przy sąsiednich stolikach, "orientalne" kamieniczki otaczające nie mniej egzotyczny placyk - to wszystko wprowadza mnie w na wpół leniwą ekscytację (choć to może brzmi jak oksymoron). Z jednej strony upał i ukradkiem podpatrywany nieśpieszny tryb życia lokalesów, a z drugiej - no kuźwa, to Buchara!, sama nazwa wywołuje dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Inny świat, inny klimat....


      Ale nie mamy zbyt wiele czasu, by cieszyć się leniwym życiem orientu - wiza goni. Jeszcze tylko Leś namierza internetową kafejkę, gdzie nasz europocentryzm zostaje wystawiony na ciężką próbę (wszystkie komputery wyposażono w klawiatury z cyrlicą) i czas nam w drogę - do Samarkandy. Sama trasa nie pozostawia wielu wspomnień - ot, 250 km tworu autostrado-podobnego, który należy pochłonąć w jak najszybszym tempie. Z edukacyjnych niespotykanych zbytnio w Europie jego cech wspomnieć należy jedynie dość liczne przypadki samochodów jeżdżących pod prąd, niejako wymuszających przestrzeganie praw każących nawet na dwupasmówkach jeździć jak najbliżej prawej krawędzi jezdni. Pierwszy taki edukator potrafi nieźle podnieść kierowcy ciśnienie, następni wywołują już tylko uśmiech.... sympatii? hmmm....

      Do Samarkandy zajeżdżamy późnym popołudniem. Pod mauzoleum Timura Zdobywy (jeden z lepszych - choć ponoć wrażliwy artystycznie - azjatyckich rzeźników wieków średnich, namaszczany obecnie - z braku lepszych kandydatów - na narodowego bohatera Uzbekistanu) pustki - jesteśmy jednymi z ostatnich zwiedzających. Samo mauzoleum to kolejny kwiatek architektury "orientalnej", choć wyszorowany współcześnie do czysta i pozbawiony patyny czasu już tak nie intryguje jak starówka Buchary. Sam Timur złożon został pod ponoć największym znanym pojedynczym kawałkiem nefrytu (kurczę, próbowałem namierzyć, skąd mi się przyplątała taka informacja, ale bez powodzenia - to załóżmy, że może i konfabuluję...), a jego mauzoleum jest wyłożone od środka złotem, zaś kopuła pokryta jest tysiącami niebieskich płytek, a ściany... itd - niby brzmi to mocno, ale jakoś uroku w tym wszystkim nie ma. Ot, jak wizyta w kryptach Wawelu - zdecydowanie klimatyczniej było w murach Chiwy. Ale jak już przewiosłowaliśmy taki kawał z Polski to łyso jakoś tak odpuścić, nie?


      Słońce powoli zachodzi, zapoznana na parkigu umorusana dziatwa wesoło dokazuje, chłopcy finalizują zwiedzanie u Timura - a ja w końcu upewniem się u wartujących milicjantów, że moja największa obawa nurtująca mnie przez całą drogę w Uzbekistanie jednak się ziszcza - przejście graniczne do Tadżikistanu znajdujące się 60 km na wschód od Samarkandy jest jednak zamknięte. Ja to nawet wstępnie wiedziałem z doniesień polskich motocyklistów, którzy w podobną wyprawę puścili się dwa miesiące wcześniej - ale informacjom tym przeczył uzbecki konsul w Warszawie i wszyscy wcześniej wypytywani milicjanci uzbeccy. Żywiliśmy się tymi zaprzeczeniami przez cały Uzbekistan pozostawiając sobie na dojazd z Samarkandy do granicy tylko wieczorne godzin ostatniego dnia trwania wizy - a tu wygląda na to, że spełnia się scenariusz czarniejszy: nie mamy szans dojechać do otwartego przejścia w pozostającyn nam czasie. Postanawimy jednak iśc w zaparte i uderzyć na zamknięte przejście udając tzw "głupa".

      Z wszystkich tych perypeti (....no dobra - i z pewnego nieprzygotowania również) niemal przeoczyliśmy główną atrakcję Samarkandy - czyli zespół medres Registan. Na szczęście nasza droga w kierunku zamkniętego przejścia przebiega mimo głównego deptaka, dając nam możliwość korekty naszych planów krótkoterminowych. Zwiedzanie jest pośpieszne i w zasadzie sprowadza się do oglądu z zewnętrz - jest tak późno, że wszystkie medresy są już zamknięte i pozostaje nam jedynie podziwianie elewacji. Generalny plan na przyszłość to albo dłuższa wiza, albo kompletne odpuszczenie zwiedzania - bo kto to widział tak robić sobie smaka, a potem móc tylko lekko polizać... To i niedolizani i już po ciemku udajemy się na przejście.


      Jesteśmy tam koło 22 czasu lokalnego. Na przejściu tylko żołnierze - pilnują ruchu lokalnego. To już przedstawiciele młodego pokolenia, które - jak Marta - nie załapało się na Sojuz i nie uczyli się obowiązkowo języka rosyjskiego. Utrudnia nam to intensywnie porozumienie... ale i nie o porozumienia nam tu chodzi. Nam chodzi generalnie, żeby nas zapamiętali - a najlepiej, aby nam dali karteczkę, że w dniu tym a tym o godzinie 22 jeszcze w okresie trwania naszy tranzytowych wiz (dwie godziny przed timeout-em) zgłosiliśmy się grzecznie a legalnie na wyraźnie na mapie oznaczonym drogowym przejściu granicznym. Mamy po prosty cichy zamiar wyrwać od nich parasol, krycie, "dach" na jutrzejsze rozmowy na właściwym przejściu - "no tak, owszem, jesteśmy może i ździebko spóźnieni, no ale grzecznie zgłosiliśmy się wieczorem na przejście koło Samarkandy, przykro jeno, że zamkniętym. Ale był tam komendant ten_i_ten i on zaświadcza, że nie kłamiemy!" Taki jest nasz sprytny plan, tylko z realizacją ciężko, bo chłopaki ni w ząb po rosyjsku - a my ni w ząb po... hmmm - uzbecku? Atmosferę rozładowuje dopiero jakiś miejsowy cywil, który przejeżdżając przez przejście w sobie znanych interesach zainteresował się naszą gestykulującą żywo gromadką - na szczęście zna rosyjski. Tłumaczymy problem ("chcemy do Tadżikistanu, bo nam się wizy kończą!"), "okazujemy" zdziwienie i zaskoczenie, że przejście nie działa (zamknięte od 10 grudnia 2010 roku), załamujemy ręce ("no co to teraz będzie, wiza się nam kończy za godzinę"), generalnie odgrywamy europejskie niedojdy zgrabnie próbując przemycić prośbę o zaświadczenie. W międzyczasie pojawia się jakiś kolejny ważniak po cywilu, zamęt rośnie, noc pogłębia, a papierosy smakują coraz wyborniej. Brniemy.

      Ostatecznie zaświadczenia dziś nie dostaniemy - właściwy komendant posterunku nieobecny, pieczątki nie ma, nikt u naczalstwa nie odbiera telefonów od skołowanego żołnierza, a on sam przecież nie weźmie na barki brzemienia opieki nad europejskimi niedojdami, nie? To i mamy się zgłosić z rana. Nam w to nawet graj, już szykujemy się do tradycyjnego uzbeckiego noclegu - zamyślamy uwalić się żołnierzom koło postu. Ale nie - nie wolno, strefa nadgraniczna.

      Z konieczności krążenia po nocy w poszukiwania noclegu ratuje nas ów znający rosyjski cywil, który zabiera nas nieopodal do domu swego ojca. Tam montujemy się sympatycznie w czymś, co może i nie jest tradycyjnym domem uzbeckim z wyglądu - ale chyba jest z atmosfery (chyba - bo co ja wiem, jak powinna wyglądać tradycyjna rodzinna atmosfera uzbecka?). W każdym bądź razie jak dla nas - jest wystarczająco odmiennie, by był to dla nas tradycyjny dom uzbecki, a dodatkowo wzięto nas i doń wpuszczono - to już w ogóle będziemy go traktować jako tradycyjny uzbecki dom, bo dzięki temu czujemy, że mamy wymasowane ega i możemy się uważać za wielkich podróżników znających inne kultury ;). Chłopcy zainstalowali się w pokoju wyłożonym dywanami, w którym wraz z starszym gospodarzem (i usługującym nam jego pełnoletnim żonatym synem, który jednak nie miał prawa się do nas dosiąść) spożywamy z rozłożonych na podłodze obrusów naprędce przygotowany posiłek. Klimat jest jak z National Geographic, poczucie nierealności powiększa dodatkowo domowej roboty wino zaserwowane nam przez muzułmańskiego wszak wyznania gospodarza.


      Kurczę, czytam tą powyższą epistołę swą całą - i wygląda na to, że zapomniałem napisać, że skwar lał się z nieba strumieniem szerokim, a przecież lał się skwar z nieba strumieniem szerokim przez dzień cały. Jakim cudem o tym zapomniałem??

Dystans dnia: 322km (5117km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: