Karakorum

Karakorum

niedziela, 24 lipca 2011

Dzień 24. Boży dzień targowy

Lecchu:


      Napadli na nas rankiem, kiedym śniadali - dziki zagon słynnej azjatyckiej lekkiej kawalerii stepowej. Młody pokłos dawnej chwały, ostatnie popłuczyny barbarzyńskich hord Mongołów czy Wielkiego Timura - jeszcze żywi, jeszcze niby groźni, zdobni w srogie miny - acz zbyt mali, zbyt nieliczni, wyposażeniem nazbyt lisi. Tylko jeden (herszt) miał konia...


      To pokolenie już nie uczy się rosyjskiego, tak i rozmowa nie klei się nam jakoś szczególnie wylewnie - ogranicza się w zasadzie do niemych chłopięcych wygłupów hippicznych i wyrazów naszego nienachalnego aplauzu artykułowanego w nieśmiałych raczej uśmiechach. Jeżeli przyjechali na przeszpiegi jako forpoczta Złotej Ordy - wiele się nie dowiedzieli....


      Powoli będziem się zbierać.


      Plan na poranek - namierzyć kanał. Zdiagnozowany zeszłego wieczora kontuzjowany krzyżak w przednim wale wymaga naszej atencji, a łatwiej zabrać się do niego gdzieś u mechanika, w kanale, a zwłaszcza po dachem - niż polowo, na spalonym Słońcem (i wysmażanym nadal, od samego rana) stepie. Mój zmanierowany zachodnim światem umysł oczywiście podgryzają nieco wątpliwości, czy aby w niedzielę namierzymy jakiś otwarty warsztat - ale to tylko moja wina, że po 3 tygodniach w Azji nadal nie przestawiłem u siebie myślenia: oczywiście, że znajdujemy warsztat - i to całkiem szybko, niemal od razu! Po wymianie zwyczajowych uprzejmości zostajemy bezzwłocznie wpuszczeni Smoczycą nad kanał, gdzie heroicznie zabieramy się do wymiany krzyżaka (trzeba zdjąć wał, pooznaczać sobie wszystko, wybić stary krzyżak, nabić nowy - i założyć gotowy wał spowrotem pod samochód) - całą naszą męską trójką, z debatami, paleniem papierosów, mądrym kiwaniem głową, wertowaniem serwisówki... Aż sam pan mechanik, któremu na początku podziękowaliśmy za pomoc (prosząc jedynie o dostęp do kanału; no bo co - my nie zrobimy? sami?) orientuje się co do naszej indolencji (może nie dokumentnej, acz dostrzegalnej) i zaczyna - co mu trzeba przyznać - taktownie i dyskretnie krążyć wokół naszego niedużego zgrupowania, dzieląc czas między swoją robotę a nadzorowanie "miastowych" - i w co bardziej newralgicznych momentach rzucając stosowanie naprowadzające nas na właściwe tory słówko. Ale jakby co - krzyżak zmienilimy samodzielnie.


      Aaa - no i oczywiście nie obywa się bez kumysu (*). Temu przerażającemu, napędzającemu lęki i nieodparte wizje przesranej przyszłości (rozumianej tak w sposób metaforyczny, jak i bardziej przyziemny, dosłowny niemal) rytuałowi poddać się zmuszeni zostają Świerszcz i Leś - ja z Robertem akurat tkwimy pod autem i udajemy zaabsorbowanych dokręcaniem jakiejś śruby. Nasi biedni reprezentanci ratują się jak mogą - cichą banią z pokładowych zapasów wódki, pitą na szybko, z gwinta i bez popitki, w ukryciu przed oczami naszych gospodarzy. Działa jak należy - Świerszcz momentalnie nabiera płynności ruchów i szczerości uśmiechu. A jest 10 rano.

      Jedziemy do Osh - to drugie co do wielkości miasto Kirgizji. Naszym celem jest miejskie targowisko, w teorii największe, a i ponoć najbardziej klimatyczne i egzotyczne w Centralnej Azji. Ale to znowóż bzdury, memy krążące po Europie, powtarzane przez ludzi, którzy tu chyba dawno nie byli... Po pierwsze - po zeszłorocznych rozruchach (Uzbecy wdali się tu w spore przepychanki z Kirgizami, zamieszki się przeciągnęły, popłynęła krew) uzbeckie stoiska świecą pustkami - brak obsługi albo wręcz popalone stragany. Po drugie - większość stoisk oferuje tani shit z Chin, do których wszak przez miedzę. Po trzecie - nie ma tu targu zwierząt, tak charakterystycznego dla azjatyckich targowisk. A po czwarte - i tu wkracza nieubłagana nowoczesność. Kupcy (i nabywcy) wolą dezodoranty, proszki czy obwieszone cekinami ciuchami niż np przyprawy, które by jeszcze należało przeca ładnie pousypywać w cieszące oko kolorowe kurhaniki. Takoż i Świerszcz i Leś nie zrobili na targu ŻADNEGO zdjęcia - po prostu nic tam nie wyglądało na warte utrwalenia.

      Niemniej jednak targ jest spory, a i eksploracje realizujemy parami. Tak i schodzi nam leniwie niemal cały dzień - z Osh wyjeżdżamy późnym popołudniem, przejeżdzamy tylko ciut-ciutek i bazujemy na dziko nad sztucznym (co nie znaczy, że nie urokliwym) jeziorem.


      W zasadzie to nudny dzień to chyba.

(*) Kumys - sfermentowany napój na bazie mleka (końskiego, owczego, wielbłądziego, koziego - dowolnie, w zależności od regionu Azji); ot - jakby zjełczały nieco kefir czy może maślanka. Lekko zalkoholizowany, pity zwyczajowo w towarzystwie z jednej wspólnej, zazwyczaj wyglądającej na nigdy niemytą czarki. Dla Europejczyka z obcą (europejską) florą bakteryjną rewelacyjny sposób na szybką podmianę jejże na azjatycką, aczkolwiek sam proces wymiany często niełatwy, niebanalny, wręcz nieakceptowalny - a na pewno trudny do adoracji w jakichkolwiek systemach estetycznych innych niż koprofilia.

Dystans dnia: 77km (7300km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: