Karakorum

Karakorum

czwartek, 14 lipca 2011

Dzień 14. Witamy w raju

Lecchu:

      Dzień zaczynamy po kozacku, na nielegalu - wizy się skończyły o północy, więc wyprawa nabiera wreszcie upragnionego awanturnicznego charakteru ;)

      Poranna wizyta na pilnującym zamkniętej granicy wojskowym poście sukces odnosi jeno połowiczny - zaświadczenia żadnego nie dostaniemy (jakie zaświadczenie? przecież nie ma takiego druczka urzędowego! to jak - na kartce z zeszytu? jak to sobie wyobrażają ci powaleni Europejczycy - że co, że przybić PIECZĘĆ do kartki z zeszytu?!?), ale przez noc rozruszany cały aparat graniczny wschodniego Uzbekistanu wie już o naszej obecności i naszym problemie. Mamy się jedynie docelowo powołać na naszego dzielnego wojaka, który w czasie, kiedyśmy smacznie spali, konferował - znając niechęć czynowników do ponoszenia jakiekolwiek odpowiedzialności (zwłaszcza w sprawach nietypowych) - z samym pewnikiem ministrem MSW. Kończymy serdecznie naszą wizytę u uzbeckiego patriarchy i napieramy naprzód.


      Otwarte przejście ma być gdzieś w okolicy miasta Bekobod - rzeczywiście, przejście działa, ale jedynie w ruchu lokalnym. Innostrańce jak my ostatecznie trafiają na puste, obsługujące tylko "dalekich" obcokrajowców przejście nieodległe wioski Buston (lub Bustan - w zależności od mapy). Od uzbeckiego patriarchatu, który pozwolił nam nocą pod swym dachem liznąć nieco lokalnego folkloru, jest to prawie 300km - dojeżdżamy zatem dobrze po południu. Pierwsze wrażenie eleganckie: przejście nowe, ładne, wymurowane (znaczy budynki, nie baraki czy kontenery) i kompletnie puste. Jesteśmy jedynymi pragnący opuścić Uzbekistan - a to słabo wróży w temacie pobłażliwości czy pośpiechu służb granicznych. No i rzeczywiście nie zawodzą nas w tym względzie - zaliczamy tu pierwsze poważne trzepanie auta, takie z wybebeszeniem wszystkiego na asfalt, zaglądaniem w zakamarki, prześwietlaniem każdego bagażu na rtg. Wszystko z uśmiechem i grzecznie (nawet kwestię spóźnienia się z wizą o dobę gładko przepychamy powołaniem się na naszego uczynnego komendanta), co nie zmienia faktu, że zapier..lam z walizami jak mały widłowy wózek. Pasażerowie mogą mi pomóc jedynie biernie, wznosząc zagrzewające okrzyki - kierowca odpowiada za wszystkie sumki w samochodzie, to i nosi je osobiście na prześwietlenie.

      Może i dobrze nawet, że to ja tak biegam z tymi torbami, bo tak biegając mogę w pewnym momencie zaznać wrażeń znanych tylko tym sprzed egzekucyjnych plutonów - taka Marta na przykład mogłaby zapewne takiego doświadczenia nerwowo nie przetrzymać, już wcześniej pewne cechy orientu słabo przypadły Jej do gustu. Poszło mianowicie o niewielki plecaczek, w którym wieziemy różne większe i mniejsze podarki (m.in owe magiczne scyzoryki, które przy okazji moich drogowych wykroczeń zmieniają stopniowo właściciela) - wsadzony do maszyny elektryzuje operatora i dwóch towarzyszących mu żołnierzy. Jeszcze plecaczek dobrze nie wyjechał z prześwietlacza, a wpatrzone w ekran chłopaki zsuwają z ramion kałasznikowy i zaczynają we mnie celować. Jest nieźle! - myślę....

      Sytuacja rozładowuje się w sumie prędko - w plecaczku wieźliśmy kilkanaście pudełek kredek świecowych jako podarki dla małych dzieci z pustkowi Pamiru. Kredki ładnie a fabrycznie poukładane w pudełkach, poukładanych znowóż w plecaczku obok siebie wyglądały na monitorze roentgena jak ....magazynki z nabojami! Śmiejemy się wraz z żołnierzami z nieporozumienia, ja może trochę bardziej nerwowo niż oni. Zawiązana nić sympatii sytuacji mej jednak zbyt radykalnie nie zmienia - dalej biegam z walizami. Koniec końców celnicy przyzwalajco kiwają głowami - i biorą się za motor Roberta. Teraz on biega z sakwami do prześwietlacza, jednak jemu żadnej wydmumanej czy prawdziwej kontrabandy nie wynaleźli. Uzbekistan za nami.

      Podjeżdżamy do szlabanu tadżyckiego i z miejsca fundamentalna odmiana: ten żołnierz się do nas uśmiecha! Sam z siebie! Nie musimy nic zagadywać, częstować fajkami, mamić krotochwilami - jego szczery, szeroki, przyjacielski uśmiech to spora konsternacja po dwóch tygodniach obserwacji azjatyckich służb mundurowych. I jak się tak zaczął uśmiechać podnosząc szlaban - tak i śmieje się i żartuje z nami przez te wszystkie kilkanaście minut granicznej obsługi. Kosmos! Towarzyszący mu podkomendni wojsk granicznych też są jacyś tacy pouśmiechani i radośni - no raj kuźwa, dojechaliśmy wreszcie do raju!

      Spokojnie - świat szybko na powrót nabrał cech realności. Następny barak kasuje mnie za dezynfekcję kół (polewają mi opony jakimś syfem i wołają za to 5 baksów; Robertowi udaje się czmychnąć boczkiem), tu już się nie uśmiechamy. Barak numer dwa - służba sanitarno-epidemiologiczna: 5 dolarów za - uwaga - zaświadczenie o odbyciu kwarantanny (stoję przy tym baraku wszystkiego 5 minut, przez które koleś wypisuje mi papiery... ....zatem niniejszym chylę czoła przed tadżyckimi służbami sanitarnymi, mają zdecydowanie lepsze metody od europejskich - u nas kwarantanna trwałaby pewnie ze dwa tygodnie). Także marzenia o raju na ziemi zaczynają blednąć - a przecież celnicka swołocz dopiero przede mną....

      No i mnie nie zawiedli - to była najweselsza kontrola na całej wyprawie. Nie było tu może jakiegoś wielkiego trzepania fury, ale metodologia pracy rozbawiła nas do spodu. Roberto jako pierwszy udaje się do kanciapy, gdzie oddaje się wypełnianiu stosu urzędowych pisemek, wokół Smoczycy zaś zaczyna jak hiena krążyć jeden z obecnych dziś celników. Zerka na drzwi kierowcy - pastylki rozpuszczalnych witamin.
- Szto eto?
- No takie pastylki z witaminami, rozpuszczane w wodzie... Na takiej długiej wyprawie staramy się dbać o mikroelementy, zdrowie.... - tłumaczę mym łamanym rosyjskim.
- Narkotiki? - ewidentnie zrozumiał tylko słowo "pastylki".
- Nie, nie! Normalnie - takie witaminy do wody, żeby uzupełniać dietę...
- Pakaży - pada suchy rozkaz.
No to bach - butelka mineralnej, pastylka do środka, dekokt buzuje, celnik ślępi gały.
- Pij - pan celnik wprowadza w życie wytyczne zaawansowanego testu antynarkotykowego: ja piję, a on mi zerka, czy się mi źrenice czasem nie rozjeżdżają.
- A to szto? - pan celnik zza tylnych drzwi ze stosu całego wagonu różnych śmieci szóstym zmysłem bezbłędnie wyciąga Lesiowy słój izotonicznej odżywki w proszku. Tak, kurwa - cały wielki plastikowy słój wypełniony białym proszkiem! Na granicy tadżyckiej, kraju, który ma ciągły wielki problem z przemytem narkotyków. Robi mi się słabiej.
- No też takie..... witaminy... (jak jest "izotoniczny" po rosyjsku? - rozmyślam) ....jakby... - bredzę już nerwowo.
- Pakaży - powtórka procedury antynarkotykowej w pełnym wymiarze (działka w mineralkę, zamieszać, wypić, kontrola źrenic)
- A to szto!? - pan jest w połowie drogi, dotarł już do drzwi bagażnika. Tym razem zainteresowały go słoiczki, w których Roberto wiózł sobie z Polski pasteryzowane sosy do ryżu i spagettii (miał tego zapas a chyba na całą podróż).
- No takie wie pan gotowe sosy, żeby szybko podgrzać wieczorem, dorzucić ryż czy kaszę...
- Otkrywaj! - rzuca pan, a ja zaczynam kombinować, jak tym razem bez wzbudzenia podejrzeń zgrabnie wybrnąć z powtórki narkotykowego testu, bo żem wegetarianin, a Roberto sosy swe przygotował na mięsie... Czy pan zrozumie moje obiekcje odnośnie mięsnego charakteru sosu czy złoży to na karb lęku przez rozszerzeniem źrenić? No i czy wystarczy otworzyć jeden słoiczek czy też będę musiał po kolei wpieprzyć Robertowi wszystkie sosy?
- Dawaj! - pan bezwiednie ratuje mi tyłek, bo okazuje się być koneserem zamorkich frykasów. A i wie jak zaimponować brudasom z Polski swoją bezdyskusujną ogładą bywalca salonu: pakuje paluch prosto w słoik, a potem przyglądając się mi bezczelnie szczodrze wylizuje łapsko i siega do słoiczka po repetę. Już wiem, że nie szukamy kontrabandy, cała akcja jest obliczona na to tylko, bym szybciej pękł i przeszedł do negocjacji. No i byłoby może się mu to i udało, gdyby nie fakt, że moja wrodzona nieśmiałość, brak doświadczenia w tej materii (oraz niechęć do takiej formy kontaktów z urzędnikami) nie pozwalają mi jakoś tak zgrabnie zagadać i przejść do sedna sprawy. On też nie skraca dystansu - więc krążymy wokół auta dalej.
- A to szto!? - i już po błysku w oczach wiem, co stracimy. Cała teraz subtelność w tym jedynie, by wymienić panu egzemplarze - pan złapał nie za ten przeznaczony na podarki.

      Wyjeżdżając na tak daleką wyprawę zbierałem ile mogłem informacji po ludziach i po Necie. M.in. dowiedziałem się, że zwykła najtańsza odmiana tego gadżetu jest w stanie - jako podarek, w newralgicznych momentach - uczynić cuda. Mieliśmy ze sobą taką rasową najgorszą chińszczyznę z allegro, gdzie przesyłka była droższa niż sam instrument - wiezioną właśnie w celu podarowania jej komś za coś kiedyś w jakimś miejscu. Czas ewidentnie dojrzał, bo pan celnik rozbłysł był właśnie na widok dorwanej w swe łapska - tak, lornetki ;) Pech jednak chciał, że pan złapał się był za prywatną lornetkę Lesia wziętą w celach stricte turystycznych (no i zdecydowanie lepszą niż chińszczyzna przeznaczona na łapówkę).
- Szto eto? - powtarza rozochocony celnik i nie zainteresowany oczywistą w sumie odpowiedzią rozpoczyna kilkuminutowe śledzenie horyzontu. Ewidentnie daje nam chwilę czasu na przemyślenie naszych strategii. Wraca z przechadzki jakiś taki rozmarzony, no nie wiem.... taki jakby rozświetlony wewnętrznie miłą jego sercu myślą - lornetkę tuli do piersi jak niemowlę, już czuje się jej właścicielem. Ale my nie odpuszczamy - zaczynają się negocjacje. A co to, a ile to, a dlaczego to, a czyje to.... A jak to macie dwie lornetki? Dwie lornetki macie? Pokażcie!
- Dwie lornetki! Hmmm..... - zaciukał się pan celnik nadal tuląc tę niewłaściwą, lesiową.

      I teraz moi ukochani eurosceptycy mam dla Was wisieńkę, zwieńczonko Waszych poszukiwań, argument-hekatombę do użycia w dyskusjach z entuzjastami europejskiej biurokraji - mianowicie jak rewelacyjnie i skutecznie działa tadżycki system prawodawczy, coś nie pojętego w zbiurokratyzowanych, przelegistlacyzowanych strukturach okołobrukselskich. Bo pan celnik myśli w sumie krótko - tak kilkadziesiąt sekund najwyżej. I bach, jest! Nowe Prawo! Gotowe w minutę po zaistnieniu konieczności Jego powstania. W minutę, kumacie?!
      I pan obwieszcza głosem swym majestatczynym, donośnym a nie znoszącym sprzeciwu - takim właśnie głosem, jakim winno się obwiesczać Prawo, obwieszcza je nam - maluczkim, byśmy w żywocie swym pogmatwanym a występnym mieli się czym kierować:
- A wy znajetie, szto w Tadżikistnu mozet byt tolko adin binokl na maszinu? I szto wam nada pazastawit adin w depozit na granicu? (Czy wiecie, że w Tadzikistanie można mieć tylko jedną lornetkę w samochodzie? Więc musicie jedną zostawić w depozycie na granicy?)
Prawie się dusimy, ale przecież nie możemy sobie pozwolić popluć się ze śmiechu w tak ważnym uroczystym momencie. To tak, jakbyśmy chcieli się śmiać w naszym Sejmie podczas głosowania nad ustawą - trochę jakby łyso, nie? Bo to już - jest potrzeba, jest prawo! A przecież prawo rzecz święta - gdzie nam europejskim niedojdom, niewolnikom setek tysięcy stron brukselskich dyrektyw dyskutować z tadżyckim czynownikiem-prawotwórcą. Przekonujemy go jedynie, aby w ustanowiony właśnie depozyt pobrał od nas tanią chińszczyznę - a nie solidną niemiecką robotę będacą prezentem od Lesi brata (celnik nie jest tym jakoś super uszczęśliwiony, ale korzytsamy z luki w jego lornetkowym prawie, które na szczęście nie precyzuje, który egzemplarz ma pozostać zatrzymany na granicy). I to już, już w zasadzie po kontroli: pan się jeszcze tylko upewnia się, czy dobrze żeśmy zrozumieli, że lornetka zostaje w depozycie, i że jak będziemy wracać, to możemy ją sobie odebrać (dobry cwaniak - na samym początku wypytał nas o naszą trasę i wie przecież, że jedziemy poźniej do Kirgistanu przez przejście w Górach Zaałtajskich) - po czym chowa depozyt za pazuchę i łaskawie kończy marnować sobie czas naszym samochodem.

      W tym czasie Roberto mniej więcej finalizuje swoją akcję z papierami, następuje zatem podmianka - ja do papierów, zaś on... Ech, no właśnie! :) Pisałem już, że Azjaci mają fijoła na punkcie motorów, nie? Dlatego Africa Roberta nie jest trzepana, chłopaki ćmiąc cigarety dyskutują sobie jedynie o technicznych szczegółach motocyklu. Ja zaś mając przetarte ścieżki zrzynam większość papierów z kopii Robertowych, płacę 10$(? - kurcze, nie pamiętam... może 10, może 15$) podatku drogowego (podatek ważny jest przez dwa tygodnie - co niejako ogranicza pobyt w Tadżykistanie posiadaczom samochodów; można to przedłużyć wewnętrz kraju, ale tylko w wyznaczonych miejscach i procedurą chwilkę trwającą), odbieram stos jakiś kartek... i w zasadzie już! Dwa lata przygotowań, marzeń, wyrzeczeń, zbierania urlopu, ekipy, furmanki wtopionej w zakup i przygotowanie samochodu kasy - i oto jesteśmy. Wjeżdżamy do Tadżikistanu i możemy się wreszcie przestać śpieszyć....

      W pierwszym przygranicznym miasteczku oczywiście post. Ale jakże odmienny od dotychczas napotykanych: obecni tu milicjanci zapraszają nas na herbatę! oraz obdarowują nas arbuzem! Niesamowity kontrast w porównaniu z pozostawionym 5 kilometrów wcześniej celnikiem-prawotwórcą. Milicjanci uśmiechają się do nas tym szerokim, przyjaznym uśmiechem, który charakteryzował sympatycznych żołnierzy tadżyckich obsługujących szlaban, są mili i uczynnie odpowiadają na nasze pytania, wykazują zainteresowanie i nie wysztywniają się jakoś specjalnie na widok Marty (choć to również kraj muzułmański) - ale to oczywiście trochę na pokaz, dla innostrańców. Trzeba pamiętać, że arbuza przecież nie kupili samodzielnie, tylko wyszabrowali jakiemuś lokalesowi. Także nie dajcie się zwieść - kraj ci to milicji typowo po azjatycku pazernej. Aczkolwiek uśmiechniętej.

      W międzyczasie zapada wieczór i 60 km do miasta Kojdent (Khojdent? Chojdent? - sam nie wiem, co mapa czy źródło, to inna pisowania) robimy już po zmroku. Po obu stronach drogi zaczynają się rysować góry - to spora odmiana po dwóch tygodniach prucia po płaskim. To oczywiście jeszcze nie Pamir - tam dojedziemy za kilka dni. To raczej jakieś schyłkowe pasmo gór Tien-Szan, które w tej okolicy porzucają swe wyniosłe zwykle granie na rzecz stonowanych płaskowyży. Przeskakujemy lichutkie górskie pasma zaskakująco dobrze utrzymaną drogą, która za którymś z kolejnych meandrów wyjaśnia swoją tajemnicę - jest po prostu płatna. Jedynie Roberto odcinając kupony od faktu posiadania motocykla zachęcany jest przez obsługę szlabanów do objeżdżania ich na "lewo".


      W mieście Kojdent nocleg namierzamy w 11-piętrowy budynku, o rodowodzie ewidentnego socjalistycznego akademika, który być może tylko na czas wakacji przemianowano na gastnicę. Parking strzeżony przed hotelem zapewnia poziom ochrony niespotykany w naszych stronach - no może czasem u co większych badylarzy: za jednego dolara pan z budki rozkłada sobie przed naszymi pojazdami kanadyjkę, stawia na asfalcie czajniczek z kubeczkiem - i oświadcza dziarsko, że będzie tu pilnował przez całą noc. Nawet jak się kimnie - nie wyjadą nam samochodem uprzednio go nie przejechawszy...


      Wszystko więc jakby pięknie: znów powraca poczucie, że jesteśmy jednak w raju, mamy hotel, mamy parking.... ale nie mamy lokalnej kasy. A pan w hotelu wzbrania sie przyjąć dolary - mus nam zdobyć tadżyckich somów. Poinstruowani szczegółowo, gdzie nam się należy udać (jest już 9-10 wieczór czasu lokalnego, więc normalny tryb kantorowy odpada) uderzamy odważnie w miasto. Jedna przecznica, druga, trzecia i kiedy miejscówka wygląda już na tyle ludnie, aby odpowiadać opisowi udzielonemu nam przez portiera - ciach, jak spod ziemi opadają nas gliniarze.

      Zaczyna się dość niewinnie: od trzech - jeden ważniejszy, co to miał sporo tych gwiazdek na pagonach i jakiś dwóch szczylowatych, ewidentnie przydupasy. Pan ważny salutuje nam elegancko i grzecznie pyta o nasze zdrowie i czy sie aby dobrze czujem. Jeszcze nie wiemy, że to zwyczajowa tadżycka formułka powitalna, więc opadające szczęki łapiemy dopiero w okolicach kolan: no raj, po prostu raj, jak gliniarze nas podchodzą zapytać, czy my aby zdrowi. Na szczeście szybko wracamy na nasz łez padół szary: pan prosi o paszporty, coś tam sobie czyta, coś pokrzyczy, gdzieś tam sobie dzwoni - atmosfera pęczniej. W międzyczasie tłum gęstnieje dwojako - z jednej strony przybywa gliniarzy (w szczytowym momencie jest ich a z piętnastu, w tym jedna wygladająca po gestapowsku domina z psem na krótkiej smyczy), z drugiej zewsząd prze na nas tłum gapiów, ewidentnie spodziewających się kaźni obcokrajowców. Pan coś krzyczy, coś w tych naszych paszportach mu się nie podoba, coś wyzywa o pieczątkach - ale cóż z tego, skoro nasz rosyjski jest szczątkowy, a być może i jego też? I się nie rozumiemy?

      Próbujemy, pomimo ogarniającej nas lekkiej paniki, wytłumaczyć panu, że my turyści, że z Polski pierwszy raz, że przybyliśmy przed godziną z granicy, że do hotelu nas jeszcze nie przyjęli, bo nie mamy lokalnej waluty, ale szybko się tam udamy, więc bez względu na oczekiwania tłuszczy chyba nie trzeba nas tak od razu eksterminować - a w międzyczasie tłum gapiów narasta do poziomu przekraczającego ten akceptowalny przez milusińskiego piesia (czy może raczej wielkiego szkolonego na ludzi bydlaka), który rzuca się z ujadaniem na gawiedź i tylko z trudem daje się uspokoić swojej kochającej supremację pani. Nazim - jak się w końcu przedstawi właściciel najbogatszych epoletów - widzi narastający problem i przemieszcza naszą obstawioną skrupulatnie milicją gromadkę do pobliskiego parku. Już sam widzi, że miny mamy nietęgie, i że chyba nieco przeholował w obnoszeniu się z powagą swego urzędu, bo już nas zaczyna pocieszać, tłumaczyć coś o jakiś wewnętrznych milicyjnych procedurach, że nasze paszporty i wizy są na pewno w porządku, że to raczej chodzi o weryfikację działań innych funkcjonariuszy - jednym słowem pieprzy jak malowanie, byleby jakoś zgrabnie przed turystami wybrnąć z miejsca, w które się (mam nadzieję, że przez pomyłkę) zagalopował. Wreszcie dostaje telefon z centrali, który odmienia jego do tej pory zachowawcze podejście w takie ...no niemalże przyjacielskie! Wsio charaszo, cieszy sie jak dziecko Nazim - teraz to my już są bracia. Podaje nam komórkę do siebie ("jakby się coś działo - dzwonić od razu do mnie!"), wstrzymuje dla nas ruch na sporej dwupasmowej arterii, podprowadza pod bar, w którym mają nas nakarmić i wymienić walutę, ze trzy razy głośno powtarza, jaki jest obecny kurs soma i każe się nami dobrze opiekować. Także zanim Nazim sobie polazł - cała lokalna ferajna już wie, że my są jego druhy (kryci więc wysoko).

      Umundurowana po gestapowsku domina oddala się nieśpiesznie w sobie tylko znanym kierunku, prowadząc przy nodze zawiedzionego piesia - piesia, o minie pełnej rozczarowania i dezaprobaty, ewidentnie zaskoczonego dogłębnie faktem, iż tym razem nie pozwolono mu dobrać się do smakowicie wyglądających (choć może już nieco zalatujących drogą) skazańców, których cowieczornym wszak zwyczajem podstawiono mu pod kły na kolację.

      I w sumie nic już się więcej ekscytującego nie wydarzy - żeżarlimy, popili browarkiem i wrócili do hotelu. Tam - na radziecką modłę - na każdym piętrze prym wiedzie pani etażowa, która wydaje nam klucze, pościel i uczula na oprawiony w ramki "cennik szkód". Pozostaje nam jedynie spróbować się jakoś doszorować (to pierwsze porządne mycie od tygodnia) i udać na zasłużony spoczynek - pierwsza noc w raju.... Pełnym kontrastów, ale (może jednak) raju...

      Widok z okna naszego "akademinka"


Dystans dnia: 381km (5499km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: