Karakorum

Karakorum

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Dzień 39. Wołga

Lecchu:


      Po tirach ani śladów - zmyły się wczesnym porankiem. Ładnym słonecznym porankiem. Jedziemy trasą w kierunku Saratowa. Znowu wszytko wielkie - gigantyczne pola po horyzont, gigantyczne silosy, miasta rozdęte do granic niemożliwości. Engelsa (wschodniowołżańskie odbicie Saratowa) tylko nieco liżemy po południowo-wschodnim krańcu poszukując banku pozwalającego na wymianę dewiz (tym razem jest prościej, wymieniają nam dolary bez większych ceregieli), a i tak jest przeogromny. A przecież nie przeprawiamy się przez Wołgę, do Saratowa, molocha jeszcze większego - to co tam się musi dziać?!?

      Jedziemy na południe wschodnim brzegiem Wołgi. Tak, żeby przedłużyć jeszcze kontakt z Azją, z dzikością. Wołga jest GIGANTYCZNA - to niepojęte dla Europejczyka, jak wielka może być rzeka. W miejscu, gdzie spożywamy kolejnego arbuza - według wyliczeń z nawigacji - jej szerokość wynosi 10km, a wielkie statki wyglądają nań jak zabawki. A przecież do ujścia do morza jest stąd jeszcze 1000km. Niepojęta ta rosyjska skala.


      Rozmiar rzeki powoduje jednakowoż, że budowa nań mostów jest zajęciem dość problematycznym i drogim (ergo rzadkim), dlatego lokalny transport posiłkuje się promowymi przeprawami. Doświadczamy ich dziś dwóch - jednej na bocznej odnodze (dopływie?), która (przeprawa, nie odnoga) oszczędza kilkadziesiąt(?) kilometrów objazdu i drugiej - właściwej - przez samą Wołgę. Pierwsza - leniwa taka, nieśpieszna, raczej klimatyczna niż ekscytująca, choć już realizowana przez prom, który byśmy w Polsce nazwali normalnie barką, a na którym obładowane Kamazy normalnie manewrują jak po placu i parkować mogą w trzech rzędach. Druga, przejazd promem przez Wołgę - tak, to osobna bajka.


      Przeprawa przez Wołgę znajduje się na wprost miasta Kamiszin. Jest to jedyna możliwość przekroczenia Wołgi między Saratowem a Wołgogradem - czyli lekko licząc oszczędza jakieś 400km. Stąd i ruch tu nielichy, a i presja zmieszczenia się na prom - spora. Przed wjazdem sumienna kolejka, złożona głównie z furgonetek niemiłosiernie wypchanych rolnymi produktami wschodniego brzegu, które znużeni kierowcy usiłują przewieźć na zachód i posprzedawać po miastach. Akurat mamy szczyt żniwnych zbiorów, więc ilość aut trochę przytłacza - ewidentnie nie załapiemy się na najbliższy kurs. Pierwsze zresztą i tak zawsze wjeżdżają Kamazy - tylko na pustej barce są w stanie wymanewrować sensowne miejsce do parkowania. A potem, po Kamazach - no cóż, niby kolejka jest, ale to Rosja przecież. Ja to akurat muszę ze Smoczycą podtaczać się z wolna naprzód, ale obserwujący załadunek Leś i Marta zeznają, jakie dantejskie sceny dzieją się przy burcie (przepychanki, klnięcie, wywalanie sobie nawzajem z samochodów skrzynek z pomidorami - no ostro ponoć, ostro). Wielu kierowcom puszczają nerwy - następny prom dopiero (planowo) za trzy godziny, a i będzie to ostatni dzisiejszego dnia. Także napięcie czuć w powietrzu, namacalnie.

      My teoretycznie moglibyśmy jechać na Wołgograd dalej w dół, na południe lewym brzegiem rzeki - ale ta przeprawa nęci, inspiruje. Zostajemy więc w kolejce na długie godziny. Ma to parę dobrych stron - pichcimy sobie żarełko, zapoznajemy z kierowcami (jeden okazuje się nawet byłym sprzedawcą z częstochowskiego ryneczku koło promenady, z mojego rodzinnego miasta), dostajemy nawet melona i pomidory. A zmrok powoli zapada.


      Prom oczywiście dodatkowo się opóźnia, wyładunek i załadunek w zapadłym zmroku przedłuża (tym razem mam możliwość własnoocznej obserwacji przepychanek przy wjeździe, choć mnie - chyba jako innostrańca - jakoś wszyscy traktują polubowniej), także ruszamy dopiero grubo po 11 w nocy. Noc zapadła - ale i tak przeprawa jest turboklimatyczna. Wokół spokój, cisza, plusk wody, uspokająjacy pomruk równo pracujących promowych dieslów - i te skupione twarze o azjatyckich rysach, rytmicznie wyrywane z mroku papierosowym żarem, i to rozświetlane miasto na drugim brzegu, tak odległe dosłownie i cywilizacyjnie od rolniczego wschodniego brzegu. No jakbyśmy prześlizgiwali się cichaczem z ubogiego kraju Trzeciego Świata do wspaniałości zelektryfikowanego Zachodu: przemytniczą barką, bez świateł, nocą.


      Dobijamy grubo po północy do nabrzeża jakby potwierdzającego pośledni status pasażerów promu - mijamy cały ten rozświetlony świat, wszystkie te budynki, ulice, mknące samochody. Mijamy nawet porządne, wybetonowane nabrzeża. Przybijamy na końcu, w ciemnym zaułku portu, do steranego pomostu, obok zardzewiałych wraków. Niby to ten sam wspólny port, to samo jedno wspólne nabrzeża - ale nawet droga dojazdowa wyprowadza nas od razu na trasę wylotową, a nie do miasta - jakby mieszkańcy Kamiszina brzydzili się szemranym ładunkiem barki i chcieli natychmiast się go pozbyć precz.

      Śpimy na kolejnym parkingu - tym razem wielgaśnym, pełnym tirów. Ochroniarze wyglądają na tak przyjaznych 'do rany przyłóż' ludzi - z tymi napakowanymi cielskami, łysymi głowami, czarnymi uniformami wypchanymi eksterminacyjnymi utensyliami - że od razu człowiekowi raźniej i weselej kłaść się spać u bezpiecznego boku tak serdecznych, gotowych (się dla) ciebie poświęcić przyjaciół. Rosja pełną gębą.

      I takie coś jeszcze - bo brzydkie:



Dystans dnia: 379km (12340km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: