Karakorum

Karakorum

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Dzień 32. Ramadan

Lecchu:

      Roberto nie dojechał. Przebijał się wczoraj przez tą eteryczną górską ścieżynę, co do której miał życzenie później określać ją w kategoriach raczej szlaków górskich do wędrówek pieszych z elementami motocyklowej ekwilibrystyki, gdzieś tam zaliczył glebę plus burzową zlewę razy dwa... Jednym słowem chłonął prawdziwą męską przygodę dokładnie w tych samych chwilach, kiedy my wczasowali się byli nad torturowanymi rozpalonym oleum frytkami i podziwiali nieziemskie widoki rezerwatu Toktogul-Kul. Spał w związku z tym kilkadziesiąt kilometrów od nas u jakiegoś chłopa i nie dojechał na miejsce naszej zbiórki. Suniemy zatem dziś z wolna dalej sami umawiając się z nim wstępnie na nocleg w okolicy granicy.


      A to dlatego, że dziś już powrót pełną gębą, już bez lawirowania kierunek na granicę, w stronę Kazahstanu. Oczywiście jest to jeszcze kawałeczek, musimy wrócić spory fragment trasą M41 (tą, którą tu przyjechaliśmy dnia zeszłego), aby koło tego czerwonego demonicznego ichniejszego super-hiper-turbogieroja skręcić na północ, w kierunku miasta Talas.


      Droga znana z wczoraj, elegancka i w sumie nudna przypomina nam z wolna o mozole, który cechuje dalekie dojazdówki po asfalcie. Tyle tylko, że dziś słonecznie, to i widoki jakby ładniejsze, aura nie taka przygnębiająca.


      Jedziemy tak z wolna, nieśpiesznie, przez przełęcz i w dół, dzień cały, mamy wciąż na względzie goniącego nas Roberta. Mając zaś w pamięci świeże wspomnienie ociekających tłuszczem, potwornie zatem niezdrowych i w związku z czym tak cudowie smakowitych frytek i dziś, wzorem wczorajszego wieczora, kupujemy sobie na targu przygarść ziemniaków z niehumanitarnym zamiarem oddania ich na pastwę rozognionego oleju. I choć kluczymy czas dłuższy, usiłując namierzyć jakie sprytne schowko na nas i nasz zmotoryzowany dom (dodatkowo spełniające jeszcze jakie takie kryteria bezpieczeństwa - a to ze względu na bliskość granicy i kontrowersyjnych niekiedy w obyciu bywalców takich nadgranicznych stref), to nie dane nam jednak nacieszyć się dzisiaj ich gnuśnym, dekadenckim smakiem. Nasze usiłowania sprytnego namierzenia rzeczonej cichej, nie rzucającej się w oczy miejscówki na podobnie rzeczoną tłustą degustację przysmażonych kartoflich bobków (połączoną oczywiście z równie skrytym, pokątnym skądinąd noclegiem) gładko spełzają bowiem na niczym - tu już niełatwo o takie rarytasy, tu już okolica rozrolniona, upraw - po horyzont, wiosek multum, a i góry z wolna ustępują pola bezkresowi kazahskiego stepu.


      Ostatecznie lądujemy po ćmoku w miejscowości Kyzyl-Adyr (jakieś trzydzieści kilometrów przed przejściem), startującej właśnie hucznie do nocnej zabawy i nielimitowanego chyba obżarstwa - dziś zaczął się ramadan i rzetelni muzułmanie, w blasku słońca poddający się skrupulatnie rytuałowi saum (posty cielesne), odbijają sobie po nocy religijne wyrzeczenia. Skądinąd nieźle to wygląda - przydrożna karczma, mijana wkrótce po zachodzie słońca wyglada niemal na zajazd jaki, hotel może - z tym swoim świecącym pustkami parkingiem, obwieszoną sznurami lampeczek fasadą i płynącą z gardłaczy zgiełkliwą muzyką. Ale to skucha - to knajpa jeno, tyle co wierzeje swe otwarła i lampiony rozświetliła, magicznie napędzana słońca zachodem. Nawetśmy nie zdążyli dobrze z bramy wycofać, kiedy z zewsząd walić zaczęły autami rozentuzjazmowane tłumy podochoconych lokalesów...

      Na nocleg biednych nas tułaczy przyjmuje ostatecznie pod swój dach hotel o mocarniej, dufnie brzmiącej nazwie "Cholera_Wie_Już_Zapomniałem" ("Sułtan"?), gdzie dostajemy do swej dyspozycji pokój oraz możliwość korzystania z nielichego, jakże burżuazyjnego przywileju: ŁAZIENKI! (Kiedy to ostatni raz widzieliśmy kafelki?) Przy okazji okazuje się, że na którymś dzisiejszym etapie i bez ostrzeżenia Smoczyca pokłóciła się chyba i odmówiła zatem dalszej współpracy z pilotem zdalnym od centralnego zamka (a same zamki w drzwiach skorodowały z nieużywania), także - o czym orientujemy się po dłuższych testach - możemy zamykać i otwierać auto według jednej tylko, ścisłej, niewybaczającej podtknięć procedury i to tylko z użyciem kluczyka zapasowego. Męczy mnie ta usterka przez całą resztę wieczoru - niby głupawa, nieistotna w sumie, na pewno nas nie unieruchomiająca, ale upierdliwa strasznie, denerwująca - a być może i wymagająca ciągłego pilnowania auta podczas czekającego nas powrotu. Na szczęście dziś Smoczyca stoi na strzeżonym potwornie wyglądającymi, złowrogimi bestiami (dla rozwiania wątpliwości - czworonożnymi) hotelowym parkingu, dlatego ewentualne grzebanie za usterką pozostawiam na jutro.

      Roberto znów za nami. Śpi gdzieś, u kogoś, kogo namierzył w sklepie w jakiejś wiosce po drodze, po zmroku, jakoś. Generalnie ciężko wykoncypować gdzie, bo nawet znając nazwy miejscowści nie mamy wystarczająco dokładnych map pozwalających umiejscawiać małe przysiółki. Także umawiamy się na spotkanie rano, by wspólnie zaatakować przejście graniczne.

Dystans dnia: 308km (9387km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: