Karakorum

Karakorum

piątek, 5 sierpnia 2011

Dzień 36. Nic. Znaczy - step

Lecchu:

      Dzień zaczynamy od delikatnej pyskówki, w której może nawet i nie bierzemy zbyt intensywnie zaangażowanego udziału, ale której mimowolnymi świadkami przychodzi nam zostać: mianowicie żona pana stróża (właściciela?) posesji, na której nocujemy, suszy rzeczonemu delikwentowi łeb za zbyt jej zdaniem niską stawkę, na jaką zgodził się był wczorajszego wieczora za nasz nocleg, a któraż to matrona i nas próbuje wciągnąć w wir ich wewnętrznych małżeńskich przepychanek (choć przeca nie rozumiemy za wiele z jej nazbyt szybko uzewnętrznianego potoku słów). Twardo opieramy się jej niewieścim próbom wywierania presji, tym bardziej, że opłatę - nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami - uiściliśmy z góry wieczorem.


      Pierwsze nasze kroki kierujemy dziś do OVIR-u, gdzie poddajemy się procedurze rejestracji obcokrajowców. Teoretycznie poniżej pięciu dni pobytu w Kazahstanie nie trzeba oddawać się w rzeczone rejestra bezpieki - jednak ponieważ nie byliśmy pewni, czy nasza wizyta w tym kraju nie przedłuży się przypadkiem (np z powodu jakiejś awarii samochodu), a i skoro placówka jest tu w Aralsku na miejscu - tak i wydelegowani Marta z Lesiem załatwiają nam odpowiednie pieczątki na migracjonnych kartoczkach (w zamian za drewnianą badziewiarską podkowę końską marki made in cepela zakopane, gdyż pan czynownik rozmowę o rejestrację rozpoczyna od zapytania o podarok z Polszy ; jak tam u niego kiedy zawitacie - zapewne Wam ją pokaże, tak jak naszej reprezentacji radośnie pokazuje widokówkę z Warszawy i jakąś dokumentnie już zdewastowaną plastikową zapalniczkę w kształcie pistoletu - prezent od Polaków sprzed dobrych kilku lat). Trwa ta rejestracja chwilę nawet na tyle długą, że Roberto zdążył już wyjechać z Aralska i musi wracać z papierami na posterunek.

      No a potem to już nic się nie dzieje przez cały dzień. Jedziemy i jedziemy. I nic. I nic. I jedziemy.


      Po drodze mijamy jeden z postradzieckich odkrywkowych molochów górniczych - KazChrom (co zapewne oznacza, że wydzierają ziemi chrom). Hałdy z daleka wyglądają doprawdy nielicho - jest podział na granie, są szczyty, są i doliny. No regularne górskie pasmo, może nie imponujące nazbyt deniwelacjami, ale przecież ukonstytuowane bez pomocy tektoniki, wyłącznie ludzką skrupulatnością (czy może radziecką megalomanią).

      Aż dojeżdżamy do Aktobe, gdzie bazujemy na strzeżonym placu... hmm... składu maszyn wszelakich umiejących (obecnie lub kiedyś) jeździć? Jest tam i trochę osobówek, ale gros stanowią jakieś napoczęte gruntownie zębem czasu ciężarówki, cysterny, koparki - i inne złomy niewiadomego przeznaczenia. Klimat jest niezły - w środku miasta śpimy sobie pośród stosów zrujnowanego metalu.

Dystans dnia: 621km (11207km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: