Karakorum

Karakorum

czwartek, 4 sierpnia 2011

Dzień 35. Nadal nic, a potem troszkę coś

Lecchu:


      I znów gnamy. Nie za szybko, nie za wolno - ale systematycznie. Droga przez step bądź w remoncie - bądź nówka asfalt, o szerokości i gładkości, jakiej mogłoby jej pozazdrościć niejedno europejskie lotnisko. Ustawione co jakiś czas tablice (zwłaszcza przy co dłuższych rozoranych fragmentach) informują w kilku językach, iż budowniczowie zobowiązują się dokończyć trasę do 2013 roku. Dla mnie-kierowcy te nowe odcinki to chwile prawdziwego wytchnienia - mogę przestać ustawicznie wgapiać się w szrut przed maską i rozejrzeć się choć moment po bezkresnym stepie.


      A klimat bywa trochę jak z filmów - duje wiatr, przesypują się przez drogę strużki pędzonego nim piasku, czasem krzaczki turlając się podskokami mkną w siną dal ku odległym rubieżom. Pusto - samochody tylko z rzadka. Tylko my, droga, step i wiatr.


      Po południu mijamy Bajkonur - wielki, ciągle czynny rosyjski kosmodrom (zamknięta zona ma teoretycznie jakieś 100km średnicy, choć całość nie jest już tak skrupulatnie pilnowana jak drzewiej). Nawet skręcamy doń z głównej drogi z zamiarem zwiedzania kompleksu (no co? pewnikiem na Florydzie mają trasę turystyczną w centrum Canaveral, to może i Rosjanie spełniają standardy swego wielkiego rywala - tak mniej więcej można podsumować nasze naiwne nastawienie, z którym skręcamy na północ, w stronę wyrzutni), ale dość szybko stopują nas na wojskowym posterunku. Choć to Kazahstan - nad żołnierzami powiewa rosyjska flaga, a i wojsko nie wygląda na lokalne - ni z twarzy, ni z mundurów. Krótka rozmowa z "szarżą" na temat możliwości odwiedzenia kosmodromu w zasadzie sprowadza się do jego propozycji... pomocy w zawróceniu samochodu :D. Korzystamy jednakowoż z krótkiej chwili nieobecności oficera (który zaaferowany biegnie kontrolować wyjeżdżający właśnie autobus z pracownikami) i usiłujemy podpytać nieco niższych stopniem o możliwości odwiedzenia kompleksu. Otóż - wedle ich słów - należy rzeczywiście najpierw zawrócić nasz wehikuł, pojechać na południe do miejscowości "Bajkonur", znaleźć jakiś taki bar niedaleko dworca autobusowego, zagadać w nim z barmanem, wyłuszczyć nasz dylemat - i wtedy ktoś, gdzieś, kiedyś nas podepnie pod jakąś wycieczkę (koniecznie zorganizowaną i z przewodnikiem!) i może z nią być można, do zony... No dość to szemrane wszystko jakby, acz takie swojskie, rosyjskie (żeby nie napisać "słowiańskie", bo przeca u nas tyż mnóstwo takich "załatwianych" interesów). Półlegalność naszych konszachtów dodatkowo potwierdza reakcja "szarży", która zobaczywszy nas wciąż dyskutujących z podwładnymi podbiega chyżo (rugając ich z marszu władczo), by nas jeszcze szybciej i już ostatecznie spławić. Także punkt wycieczki "Bajkonur" odfajkowujemy dość szybko, pobieżnie niejako :D.(*)


      A potem znów kilometry i kilometry, migają nam za oknem wespół ze spalonym półpustynnym krajobrazem kazahskiego stepu.


      Gnamy tak nieustannie, bo na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy jeszcze jedną, w sumie ostatnią w trakcie naszej wyprawy atrakcję - wraki statków osiadłych na stepie powstałym po wyschnięciu Jeziora Aralskiego. "Dobre wraki" (solidne takie, nieoszabrowane jeszcze zanadto, dodatkowo tkwiące rzeczywiście w szczerym polu, z daleka od jakiegokolwiek lustra wody, a jednocześnie dość łatwo osiągalne z główniejszych dróg) są w Uzbekistanie na północ od wioski Mayonk (ale w Uzbekistanie trzydniowa wiza tranzytowa zmuszała nas do trudnych wyborów) oraz w Zalanasz w Kazahstanie, 70km na zachód od miejscowości Aralsk. Także staramy się jak najwcześniej dotrzeć do stolicy regionu, miasta będącego niegdyś najważniejszym punktem okolicznego przetwórstwa rybnego, miało stocznię, port i spory kolejowy węzeł, a które obecnie - z braku będacego jego życiową podstawą jeziora - powoli obumierającego, starzejącego się wraz ze swymi zagubionymi wśród stepu mieszkańcami: do Aralska.


      Docieramy tam późnym popołudniem. Szybka akcja z zaopatrzeniem, chwila krążenia po byłych "nadbrzeżnych" dzielnicach - i wyskakujemy nad kanał, mizerną resztkę wspomnień po gigantycznym niegdyś jeziorze, tę pępowinę, która - heroicznie acz bez większych nadzieji pogłębiana mrówczą pracą lokalnych rybaków usiłowała nadążyć za obniżającym się lustrem wody i uciekającym na południe jeziorem - jako ostatnia dokonuje żywota pod palącym słońcem Kazahstanu. Tu, w płytkich wodach stoczniowego basenu, też tkwić miały dwa ostatnie statki z licznej niegdyś flotylli aralskiego rybołóstwa, jednak aż do linii wody po obywatelsku zutylizowano je na budulec dla okolicznych obejść.


      Jedziemy zatem dalej, na zachód, w stronę Zalanasz, w miejsce, co do którego mamy nadzieję, iż będąc wystarczająco daleko od dużych ludzkich skupisk swoje wraki zachowało w dużo lepszej kondycji. Droga dość szybko pozostawia za sobą Aralsk i jakiekolwiek standardy - te kilka ostatnich dni Kirgizji i Kazahstanu odzwyczaiły nas od tarki i wielkich dziur, rozleniwiły nas wręcz, więc alarmujący stan tego traktu uderza w naszą percepcję w wielonasób. Tempo znów spada do 15-20km/h, po horyzont step i pustka. Po półtorej godziny (a zaczyna zapadać już zmrok) i przejechaniu 20km (z ilu: 70? 80? dokładnie nie wiemy) uświadamiamy sobie, że należy odpuścić: jesteśmy sami, strice sami (Roberto jedzie gdzieś z tyłu jeszcze przed Aralskiem), nie minęło nas dotąd żadne auto, stracimy cały następny dzień na dojazd, wraki i powrót, no i po horyzont nie ma widoku na jakikolwiek sensowny nocleg (wszędzie płasko, nie ma gdzie zapaść sprytnie w jar jaki czy za jaką skarpę). A i czas nas nieco zaczyna gonić, już chyba trochę nie możemy sobie pozwolić na jednodniową obsuwę w miejscu, gdzie satelitarne zdjęcia obiecywały asfalt i szybki parogodzinny wyskok na fotograficzną sesję wsród pordzewiałych wraków, a które prezentuje sobą wielogodzinną gehennę godną najgorszych dróg z Krigizji. Zawracamy zatem do Aralska.


      Po kolejnych sześciu kwadransach (tym razem minął nas jeden samochód) zawitaliśmy ponownie do otulonego już mrokiem Aralska, rozświetlanego tylko z rzadka jakimiś pubami czy może salkami tanecznymi. Jedynie centrum wygląda, jakby było na stałe podpięte do prądu, większość z reszty miasta - zmiotło. Pierwotny plan wyjechania z powrotem na trasę M32 i pognania kilku kilometrów na północ celem dzikiego noclegu w stepie modyfikujemy dość szybko wespół z Robertem, który spotykany na wylocie z miasta optuje raczej za gastnicą. Znajdujemy nocleg nawet szybko: hotel "Aralsk", miejsce, gdzie - według lokalesów - sypiają wszystkie ekipy filmowe przyjeżdżające kręcić dokumenty o ekologicznej katastrofie jeziora, i który rzeczywiście prezentuje sobą (przynajmniej cenowo) poziomy honorujące aspiracje światowego showbusiness-u (100$ za noc od łba). My jednak nie czujemy się godni tak wysokich standardów i koczujemy naprzeciwko, w obejściu wskazanym nam początkowo jako ewentualny hotelowy parking strzeżony, a z którego stróżem (właścicielem?), tkwiącym notabene w stanie co najmniej delikatnego rauszu, dogadujemy się dość szybko o zgodę na postój i rozbicie dwóch namiatów - całość za kilka dolców.



(*) Istnieją opowieść o możliwości samodzielnego zwiedzania kosmodromu - ot wystarczy skręcić w jedną z licznych odchodzących od głównej trasy dróg gruntowych i pomknąć nimi na azymut w głąb zamkniętej zony. Nie sprawdzaliśmy takiego rozwiązania, bo to też pewnie nielegalne, a i w jedno auto sunąć w step - to pomysł sam w sobie taki sobie...

Dystans dnia: 580km (10586km).



Wszelkie prawa do tekstu i fotografii zastrzeżone dla ich autorów.

Brak komentarzy: